[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DEBRA LEE BROWN
Cenniejsza
niż złoto
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tinderbox, Kalifornia, 1849 rok
Kate Dennington przyjechała za późno.
Miesiące spędzone na statku, kilka dni podróży przez
parującą dżunglę Panamy, rzeczne stateczki, wozy ciąg­
nięte przez muły, no i długi marsz w podziurawionych bu­
tach...
Wszystko to na próżno!
Przygryzła wargi i jej oczy spotkały pełen współczucia
wzrok notariusza.
- Kiedy zmarł mój ojciec? - zapytała.
- We wtorek.
Pan Vickery spojrzał przez okno na cmentarz po drugiej
stronie ulicy i widoczny tam świeży wzgórek ziemi.
- Wtorek. - Przymknęła oczy i głęboko westchnęła
w duchu. Złożyła ręce. Dłonie jak zwykle miała suche
i zimne. Tylko bez łez, dziewczyno, weź się w garść, po­
myślała.
Jakby słyszała swoją zmarłą dawno temu matkę, która
z irlandzką dumą mówiła: „Denningtonowie nie płaczą.
Nigdy!".
- Jaki dziś dzień?
Przyjechała do San Francisco prawie tydzień
temu
le­
dwie żywa po długiej podróży statkiem parowym, z pie­
niędzmi, które z trudem starczyły jej na dotarcie do gra-
nicznego miasteczka górniczego, gdzie ojciec miał zdobyć
fortunę.
- Niedziela.
Usłyszała przesłodzony głos należący do dobrze ubra­
nego dżentelmena, który od razu, gdy tylko tu przybyła,
przecisnął się przez tłum górników zebranych w dawnym
sklepie Liama Denningtona.
Pan Vickery stanął z boku w pozie pełnej szacunku.
- Hm... hm... - chrząknął, jakby nagle zaschło mu
w gardle. - To jest pan Landerfelt z Wirginii. Eldridge
Landerfelt. Przewodniczący rady miejskiej i właściciel
firmy dostawczej Górnictwo i Handel.
Kate widziała gęsto zalesiony teren z plątaniną namio­
tów, szałasów i bud, które miały być górniczym centrum
handlowym. Podobnie jak jego firma, również sam dżen­
telmen prezentował się zbyt zamożnie jak na miasteczko
zwane Tinderbox.
- Eldridge, to jest panna Den...
- Wiem, kim ona jest - powiedział Landerfelt i spoj­
rzał na nią taksująco.
Kate uniosła brwi i odwzajemniła spojrzenie. Silny
i pewny siebie, przypominał jej boksera, który walczył
o nagrodę na ringu w miasteczku pod Dublinem, gdzie
mieszkała wraz z braćmi. Tam był ich prawdziwy dom.
Wiedziała, na co się waży, decydując się na samotną
i męczącą podróż do Ameryki. Czekały ją liczne kłopoty,
tego była pewna, lecz nie mogła zignorować wezwania oj­
ca. Liam Dennington zachorował i zawiadomił o tym
młodszego brata Kate, Michaela. List dotarł do Irlandii pół
roku później, gdy Michael i jego nowo poślubiona żona
spodziewali się dziecka.
Kate nie miała wyboru, musiała ruszyć w drogę sama.
Bliźniacy, Patrick i Francis, mieli po dwanaście lat
i byli za młodzi, a piętnastoletni Sean zbyt lekkomyślny.
Zostawiła więc chłopców pod opieką Michaela i jego żo­
ny, i nie oglądając się za siebie, wsiadła na statek do Ame­
ryki. Pieniądze na podróż pożyczyła od niezbyt z tego za­
dowolonych krewnych matki z County Kildare. Zwłasz­
cza ciotka uważała, że było to zwykłe marnotrawstwo.
Eldridge Landerfelt zmarszczył brwi i zapytał:
- Czy panna Dennington zna prawo?
- Jakie prawo? - Nie słuchała uważnie.
- Właśnie miałem poruszyć tę sprawę. - Vickery wrę­
czył jej pognieciony pergamin. - To jest testament pani
ojca. Spisałem go na dwa dni przed jego śmiercią. Podpi­
sał go tu, na dole.
Kate spojrzała na kartkę. Litery wyglądały jak pająki.
Równie dobrze mogło to być napisane po grecku. Gdy do­
rastała, nie miała czasu na naukę czytania. Poznała tylko
ekstrawagancki podpis ojca. Nie był jednak tak wyzywa­
jący jak kiedyś.
- Owszem, to jego podpis - powiedziała stanowczym
tonem.
- Zostawił wszystko Michaelowi, czyli... pani młod­
szemu bratu. - Vickery znów zerknął w dokumenty
i wzruszył ramionami. - Spodziewałem się, że on tu przy­
jedzie. Zresztą wszyscy tak myśleliśmy. - Landerfelt dał
krok do przodu, zaś Kate cofnęła się instynktownie.
- Mikę Dennington nie przyjechał i to wszystko zmienia.
- Pan Landerfelt ma rację - powiedział Vickery. - Zie­
mia, sklep, broń i muł, wszystko to jest w testamencie.
Prawie wszystko przechodzi na następnego krewnego. Ma
być nim...
W co ona się wpakowała?!
- A więc wszystko jest moje? Sklep, towary, wszystko?
Kate przyjrzała się nędznej dwuizbowej chałupce zbu­
dowanej przez jej ojca na działce wygranej w pokera. Pra­
wdziwa fortuna, pomyślała z przekąsem, i zaraz zmówiła
w duchu modlitwę za ojca, za jego głupią, lecz mającą do­
bre intencje duszę.
- Owszem, to pani własność. Przynajmniej do jutra ra­
na. - Eldridge Landerfelt zapalił cygaro, rozsiewając wo­
kół cuchnący dym.
Kate zmarszczyła nos.
- Co pan ma najnyśli, mówiąc „jutro"?
- Pan jest prawnikiem - powiedział Landerfelt do Vi-
ckery'ego. - Niech jej pan to wytłumaczy.
- Hm... A więc tak... - Vickery wyciągnął plik papie­
rów z teczki i upuścił je. Rozsypały się po podłodze. -
Och, przepraszam, zaraz pozbieram.
Landerfelt prychnął i rzucił niecierpliwie:
- Takie jest prawo, bez dwóch zdań! Posiadłość i sklep
przechodzą na panią, ale nie może pani tego zatrzymać na
własność. Przynajmniej nie w tym mieście.
- Dlaczego nie mogę zatrzymać spadku po moim ojcu?
Przecież pan Vickery powiedział, że...
- Prawo własności nie dotyczy samotnych kobiet,
w szczególności imigrantek. Nie w Tinderbox. - Lander­
felt spojrzał z niechęcią na młodą Chinkę, która przez szy­
bę zaglądała do sklepu. - Nie wolno im prowadzić żadne­
go interesu. Tak jest lepiej dla naszego miasta!
Dla miasta? Już raczej dla jednego z jej mieszkańców,
pomyślała Kate. Eldridge Landerfelt i Liam Dennington
byli właścicielami jedynych sklepów, jakie wypatrzyła
w drodze z Sacramento. Teraz Landerfelt zamierzał po­
zbyć się konkurencj i...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl