[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NOWA REBELIA
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
ROZDZIAŁ 1
Stał w najwyżej położonym miejscu planety Almania - na dachu wieży, wzniesionej kiedyś przez potężnych Je'harów. Wieża była teraz zrujnowana, kamienie schodów kruszyły się, kiedy stawiał na nich stopy, a na dachu leżało pełno śmieci, pozostałych po bitwach, stoczonych przed wielu laty. Z tego miejsca mógł jednak spoglądać na swoje miasto i podziwiać tysiące widocznych jak okiem sięgnąć świateł, mimo iż po opustoszałych ulicach przemykały się tylko automaty, a także wszechobecne androidy-strażnicy.
Nie zamierzał jednak patrzeć długo w dół, na miasto. Pragnął wpatrywać się w gwiazdy.
Lodowaty wicher załopotał fałdami jego czarnego płaszcza. Mężczyzna złączył za plecami dłonie, ukryte w czarnych rękawicach. Pośmiertna maska, którą nosił od chwili unicestwienia Je'harów, wisiała teraz na srebrnym łańcuszku otaczającym jego szyję.
Gwiazdy nad głową mrugały i migotały. Nie do wiary, że gdzieś w górze istniały inne światy. Planety, którymi będzie kiedyś władał.
Już niedługo.
Mógł był czekać cierpliwie na swoim stanowisku dowodzenia; stać w obserwatorium wzniesionym specjalnie dla niego, ale tym razem nie chciał przebywać wśród ochronnych murów. Pragnął się napawać, a nie tylko odbierać wrażenia za pomocą wzroku.
Siła spojrzenia była przecież niczym w porównaniu z potęgą Mocy.
Odchylił głowę i zamknął oczy. Tym razem nie dojdzie do żadnej eksplozji, nie będzie żadnego oślepiającego błysku światła. Skywalker powiedział mu, że właśnie tak wyglądały przestworza, kiedy został unicestwiony Alderaan.
„Poczułem silne zakłócenie Mocy" - oznajmił wówczas starzec. A przynajmniej takich słów użył Skywalker, kiedy przytaczał jego słowa.
To zakłócenie nie będzie może równie silne, ale mistrz Jedi je poczuje. Z pewnością odbiorą je także wszyscy młodzi Jedi, a wówczas zrozumieją, że układ sił w galaktyce uległ radykalnej zmianie.
Nie będą wiedzieli tylko tego, że zmienił się na jego korzyść. Jego, Kuellera, władcy Almanii, a niedługo lorda wszystkich pożałowania godnych światów, na których przebywali.
Kamienne mury były wilgotne i zimne, kiedy Brakiss dotykał ich nie osłoniętymi niczym palcami. Jego połyskujące czarne buty ślizgały się na wykruszonych kamieniach schodów i młody mężczyzna musiał nieraz wyciągać ręce na boki, by utrzymać równowagę. Srebrzysta szata, w którą był odziany, odpowiednia na krótką przechadzkę ulicami miasta, nie chroniła ciała przed podmuchami zimnego wichru. Jeżeli ten eksperyment zakończy się sukcesem, Brakiss powróci na Telti, gdzie przynajmniej panowały znacznie wyższe temperatury.
Pod palcami czuł chłód metalowej obudowy zdalnego sterownika. Nie chciał wręczać go Kuellerowi, dopóki cały eksperyment nie dobiegnie końca. Dopiero przed kilkoma chwilami uświadomił sobie, że mężczyzna będzie czekał na wyniki tu, na Almanii - miejscu triumfu jego nieprzyjaciół, ale także ich późniejszej śmierci.
Brakiss nienawidził wież. Miał wrażenie, że wciąż jeszcze coś grzechocze w ich kamiennych murach. Pewnego razu, kiedy odwiedził znajdujące się pod nimi katakumby, ujrzał ogromnego białego ducha.
Tego dnia wspiął się na wysokość dwudziestego piętra, ale dopiero kiedy przebiegł kilka pierwszych, przeskakując po kilka schodów naraz, uzmysłowił sobie, że niektóre kamienne stopnie mogą nie utrzymać ciężaru jego ciała. Kueller, co prawda, nie wzywał go, ale Brakiss się tym nie przejmował. Pomyślał, że im szybciej opuści Al-manię, tym będzie się czuł szczęśliwszy.
Schody zakręciły i w końcu młody mężczyzna znalazł się na dachu. .. a raczej na czymś, co kiedyś pełniło funkcję dachu. Zmurszałe stopnie schodów osłonięta przed oddziaływaniem wiatru i wody, stawiając wokół nich coś w rodzaju kamiennej chaty. Nie wyposażono jej jednak w żadne otwory okienne ani drzwiowe. Brakiss ujrzał jedynie inkrustowane żwirem kamienne ściany, ponad którymi widniało usiane gwiazdami niebo. Część kamiennych bloków tworzących mury chaty wykruszyła się i roztrzaskała o dach wieży. Ślady po trafieniach bomb i blasterowych błyskawic tworzyły niewielkie wgłębienia w powierzchni, która musiała być kiedyś idealnie gładka. Kueller nie zadał sobie trudu, żeby naprawić wieżę albo inne budynki rządowe, wzniesione za czasów panowania Je'harów. Zapewne już tego nie uczyni.
Kueller nigdy nie wybaczał nikomu, kto ośmielał się krzyżować jego plany.
Brakiss się wzdrygnął, po czym chwycił połę cienkiej peleryny i zarzucił na ramiona. Jego zgrabiałe z zimna palce prawie nie poczuły, kiedy zetknęły się z tkaniną szaty.
- Powiedziałem ci, żebyś zaczekał na dole! - usłyszał niesiony z wiatrem, głęboki głos Kuellera.
Przełknął ślinę. Nawet nie wiedział, w którym miejscu znajduje się mężczyzna.
Dach wieży był oświetlony blaskiem tysięcy gwiazd, rozjaśniających mroczne niebo poświatą, którą uważał za dziwaczną. Pokonał kilka ostatnich stopni, po czym przeszedł przez wyrwę w kamiennym murze chaty. Podmuch wichru natychmiast odepchnął go pod ścianę. Brakiss musiał wyciągnąć prawą rękę, by nie upaść, wskutek czego wypuścił rąbek peleryny. Zapinka wpiła mu się w szyję, a wiatr załopotał fałdami materiału za jego plecami.
- Musiałem się dowiedzieć, czy zadziała - odparł.
- Dowiesz się, kiedy zadziała.
Głos Kuellera przypominał coś żyjącego własnym życiem. Otaczał Brakissa i rozbrzmiewał echem w jego uszach, sprawiając, że młody mężczyzna czuł się osaczony. Brakiss skupił myśli, ale nie na głosie, a na samym Kuellerze.
Dopiero wówczas go dostrzegł, stojącego na krawędzi dachu i spoglądającego na miasto, widoczne pod jego stopami. Oglądana z tej wysokości Stonia, stolica Almanii, wydawała się małą i nic nie znaczącą gromadą domów. Kueller patrzył jednak na nią jak potężny drapieżnik na zdobycz. Jego peleryna powiewała na wietrze, a szerokie barki sugerowały, iż mężczyzna jest obdarzony niezwykłą fizyczną siłą.
Brakiss postąpił krok do przodu, kiedy nagle wicher ucichł. Powietrze zamarło, podobnie jak on... gdyż w tej samej sekundzie usłyszał-poczuł-zobaczył-milion głosów istot krzyczących z przerażenia.
Zalała go fala trwogi. Ponownie przypomniał sobie chwilą, kiedy mistrz Skywalker kazał mu wyprawić się w głąb własnego serca. Zobaczył, co się w nim kryje, ale omal nie postradał zmysłów...
W gardle Brakissa wezbrał okrzyk...
I w tej samej sekundzie zamarł, kiedy wokół niego eksplodowały inne okrzyki, napełniając go, rozgrzewając i topiąc niesione podmuchami wiatru kryształki lodu. Młody mężczyzna miał wrażenie, że staje się silniejszy, większy i potężniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Zamiast przerażenia czuł teraz dziwaczną, pokrętną radość.
Uniósł głowę i spojrzał na Kuellera. Mężczyzna uniósł ręce ku rozgwieżdżonemu niebu i odchylił głowę. Dokonała siew nim jakaś przemiana. Został napełniony nową wiedzą, której Brakiss prawdopodobnie nawet nie pragnąłby poznać.
A mimo to...
Mimo to Kueller promieniował, jakby ból kryjący siew głosach milionów osób podsycił coś w jego duszy i sprawił, że urósł jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Wicher zaczął znów wiać, a jego lodowaty podmuch odepchnął Brakissa pod kamienną ścianę. Młody mężczyzna zaczekał, aż Kueller opuści ręce swobodnie wzdłuż ciała, i dopiero wówczas powiedział:
- Działa.
Kueller nasunął maskę na twarz.
- Całkiem dobrze - przyznał.
Zważywszy na doniosłość chwili, takie stwierdzenie było oczywistym niedomówieniem. Kueller powinien pamiętać o tym, że Brakiss także umiał władać Mocą.
Mężczyzna się odwrócił, aż zaszeleściły fałdy szaty za jego plecami. Sprawiał wrażenie, że za chwilę pofrunie. Podobna do czaszki pośmiertna maska, ściśle przylegająca do jego twarzy, lśniła, jakby promieniowała wewnętrznym blaskiem.
- Domyślam się, że chciałbyś powrócić teraz do swojego nikczemnego zajęcia - odezwał się Kueller.
- Na Telti jest o wiele cieplej.
- Tu też może być ciepło.
Brakiss niemal odruchowo pokręcił głową. Nienawidził Almanii.
- Twój problem polega na tym, że nie doceniasz potęgi nienawiści - rzekł łagodnie Kueller.
- Wydawało mi się, że mój problem polega na tym, iż służę równocześnie dwóm panom - odparł Brakiss.
Kueller się uśmiechnął, a wąskie wargi maski poruszyły się razem z jego wargami.
- Czy tylko dwóm?
Słowa wisiały przez chwilę w powietrzu między mężczyznami niczym żywe istoty. Brakiss miał wrażenie, że całe jego ciało zamienia się z wolna w bryłę lodu.
- Działa - powtórzył po chwili.
- Domyślam się, że oczekujesz nagrody.
- Zgodnie z tym, co pan obiecywał.
- Nigdy niczego nie obiecuję - odparł Kueller. - Co najwyżej daję do zrozumienia.
Brakiss zaplótł ręce na torsie. Nie okazał gniewu, mimo iż Kueller pragnął, żeby się rozgniewał.
- Dał pan do zrozumienia, że obdarzy mnie wielkimi skarbami.
- To prawda - przyznał Kueller. - Tylko czy zasługujesz na to, żebym obdarzył cię wielkimi skarbami?
Młody mężczyzna nie odpowiedział. Wciąż pamiętał o tym, że to właśnie Kueller pomógł mu przyjść do siebie po przeżytym wstrząsie. Kiedy Brakiss przebywał na Yavinie Cztery, wyruszył na katastrofalną wyprawę w głąb własnego serca, w trakcie której omal nie oszalał. Już dawno jednak spłacił ten dług wdzięczności. Został, ponieważ nie miał dokąd się udać.
Odepchnął się od kamiennej ściany. Odwrócił się i postanowił zejść z wieży.
- Wracam na Telti - powiedział, czując wzbierającą falę buntu.
- To dobrze - odezwał się Kueller. - Ale najpierw dasz mi ten zdalny sterownik.
Brakiss stanął i obejrzał się przez ramię. Odnosił wrażenie, że w ciągu ostatniej godziny Kueller zdecydowanie urósł. Urósł i zmężniał, wydoroślał.
A może tylko było to złudzenie, wywołane panującymi ciemnościami.
Gdyby Brakiss miał do czynienia z jakimkolwiek innym śmiertelnikiem, zapewne zapytałby go, jakim cudem mógł dowiedzieć się o urządzeniu. Kueller nie był wszakże pierwszym lepszym śmiertelnikiem.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki przedmiot.
- Nie działa tak szybko, jak inne sterowniki, które dla pana skonstruowałem.
- Doskonale.
- Musi pan wprowadzić najpierw kody zabezpieczające. Trzeba poinformować urządzenie, na jaką sekwencję cyfr powinno reagować.
- Jestem pewien, że sobie z tym poradzę.
- Musi pan sprząc je ze sobą.
- Brakissie, potrafię posługiwać się zdalnymi sterownikami.
- To dobrze - odparł młody mężczyzna.
Zebrał siły i przeszedł przez wyrwę w murze kamiennej chaty. Przekonał się, że w środku, dokąd nie docierały podmuchy wiatru, jest o wiele cieplej.
Nie wierzył jednak, aby Kueller pozwolił mu tak po prostu odejść.
- Czego pan oczekuje ode mnie, kiedy wrócę na Telti? - zapytał.
- Skywalkera - odparł Kueller. W jego chrapliwym głosie zadźwięczała nuta nienawiści. - Wielkiego mistrza Jedi, Luke'a niezwyciężonego Skywalkera.
Młody mężczyzna poczuł, że kryształki lodu przeniknęły do głębi jego serca.
- Co zamierza pan z nim uczynić?
- Unicestwię go - odrzekł Kueller. - Tak samo, jak on usiłował nas unicestwić.
ROZDZIAŁ 2Luke Skywalker utrzymywał ciężar ciała, stojąc tylko na jednej ręce. Zagłębiwszy palce w wilgotny grunt dżungli, starał się utrzymywać równowagę. Po jego obnażonej szyi i twarzy spływały krople potu, które później ściekały z brody i nosa. Mistrz Jedi nie miał na stopach butów, a jego nogi odziane były w obcisłe spodnie, ściśle przylegające do wilgotnej skóry. W powietrzu nad nim unosił się Artoo razem z kilkoma większymi i mniejszymi kamieniami, a także na wpół spróchniałym pniem jakiegoś drzewa. Ćwiczeniom Luke'a przyglądało się kilkoro słuchaczy akademii; najzdolniejszych i najmłodszych uczniów jego najlepszej klasy.
Skywalker wykonywał to ćwiczenie od chwili, kiedy nad horyzontem czwartego księżyca wzeszła ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina. Wielka miedziana tarcza planety wisiała teraz dokładnie nad jego głową, ale mimo iż Luke obficie się pocił, nie odczuwał zmęczenia ani pragnienia. Odnosił wrażenie, że Moc przepływa przez jego ciało niczym chłodna woda, pozwalając mu utrzymywać w powietrzu Artoo, kamienie i pień drzewa.
Uczniowie zapewne zastanawiali się, jak długo jeszcze będą musieli przyglądać się mistrzowi. Luke pomyślał, że może powinien po kolei unosić ich nad miękką murawę polany, a potem pozostawiać samym sobie i pozwalać, by spadali na ziemię - powoli albo szybko, w zależności od indywidualnych umiejętności władania Mocą.
Stłumił uśmiech. Bardzo lubił nauczać, ale nieczęsto to okazywał. Rzadko się śmiał, gdyż czasami kandydaci na rycerzy Jedi sądzili, że bawi się ich kosztem - co nie wpływało korzystnie na wzajemne stosunki między uczniami a nauczycielem. Mimo to zdarzały się momenty takie jak ten, które sprawiały mu dużo radości. Artoo zapewne nie doceniał tego aspektu procesu nauczania, ale to właśnie dzięki takim chwilom Skywalker mógł się znów czuć jak niesforny chłopak.
Zamiast unieść w powietrze któregoś ucznia, oderwał od ziemi jeszcze jeden spory kamień. Zbliżył go do pozostałych, czując, jak kołysze się niepewnie, zanim znajdzie się w wyznaczonym miejscu. Uczniowie Luke'a patrzyli w milczeniu. Mistrz przyglądał się ich stopom, obserwując, czy któryś uczeń, bardziej zirytowany niż pozostali, nie poruszy się niespokojnie. Zamierzał unieść pierwszego, który będzie sprawiał wrażenie, że się niecierpliwi.
Opracował tę metodę szkolenia przed kilkoma laty jako ćwiczenie mające nauczyć kandydatów cierpliwości, a także jako sposób ukazania im potęgi Mocy. Podobnie jak większość metod, jakie stosował w swojej akademii, na jednych słuchaczach wywierała większe wrażenie, a na innych mniejsze. Czasami, obserwując reakcje uczniów na różne aspekty kształcenia, wiedział, co dzieje się w ich umysłach. Ci kandydaci, którzy przyglądali mu się w tej chwili, przebywali w akademii na tyle krótko, że naśladowali reakcje pozostałych. Mistrz Jedi miał nadzieję, że pozbędą się tego nawyku, zanim pomarańczowa tarcza planety skryje się za przeciwległym horyzontem.
Nagle poczuł falę emocji, która uderzyła go niczym pięść: zimna, twarda, potężna i przerażająca. Ból był bardziej dotkliwy niż cokolwiek, co odczuwał do tej pory. Gorszy niż ten, którego doznał, kiedy omal nie stracił nogi, starając się unieszkodliwić „Oko Palpatine'a". Silniejszy niż ból, jaki sprawiło mu wyładowanie energii ciemnej Mocy, którym uraczył go Imperator, gdy przebywał na pokładzie Gwiazdy Śmierci. Gorszy nawet niż ten, jaki przeniknął go na Hoth, kiedy doznawał rany twarzy. Fali przerażenia i bólu towarzyszył wstrząs, jaki wywołuje uświadomienie sobie czyjejś zdrady - wstrząs zwielokrotniony przez miliony umysłów istot, które go przeżyły.
Stojący na jednej ręce Luke zachwiał się. Usiłował zachować równowagę i utrzymać w powietrzu kamienie i pień drzewa, żeby nie spadły na głowy niczego nie podejrzewających uczniów. Artoo rozpaczliwie zapiszczał, szybując w przeciwległy kraniec polany, ale dźwięk ten zmieszał się z okrzykami, jakie rozbrzmiewały w głowie Skywalkera. Mały robot, wydając metaliczny grzechot, wylądował na murawie. Uczniowie Luke'a w popłochu rozbiegli się po polanie, a mistrz Jedi stracił resztki koncentracji.
Poczuł, jak mięśnie ręki pod ciężarem jego ciała wiotczeją i odmawiają posłuszeństwa. Wylądował na ziemi i na chwilę stracił zdolność oddychania. Leżał na plecach, czując wilgoć ściółki, i wsłuchiwał się w pełne przerażenia okrzyki, wciąż jeszcze rozbrzmiewające niczym echo w jego mózgu.
Nagle głosy umilkły równie szybko, jak się pojawiły.
- Czy dobrze się czujesz, mistrzu? - odezwał się jeden z uczniów. Luke miał wrażenie, że na ten dźwięk nakłada się jego własny głos, przepełniony tym samym drżącym przerażeniem, jakie odczuwał przed siedemnastu laty. - Co się stało?
Mistrz Jedi dotknął twarzy palcami lewej dłoni i przekonał się, że cały drży.
- Miało miejsce silne zakłócenie Mocy - powiedział. Zastanawiał się, jakim cudem nie poczuli tego jego uczniowie; jak on sam nie poczuł czegoś nawet jeszcze silniejszego, co wydarzyło się przed tyloma laty.
„Jakby miliony głosów nagle krzyknęło z przerażenia i równie niespodziewanie zostało uciszonych".
- Benie - szepnął do siebie. - Czyżby jeszcze jedna Gwiazda Śmierci?
Nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. Dodający otuchy głos Bena zamilkł na długo przed zorganizowaniem akademii Jedi, a nawet przed czasami wielkiego admirała Thrawna.
Luke zamknął oczy i starał się umiejscowić źródło zakłócenia. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą tętniło życie, natrafił na ogromną pustkę. Pozostał w niej tylko ślad wielkiego bólu, osad bezbrzeżnego zdumienia i resztki wstrząsu związanego z czyjąś zdradą... echa krzyku wydobywającego się niczym z czeluści rozpadliny.
- Mistrzu Skywalkerze? - Głos należał do jednaj z najbardziej obiecujących uczennic, Eelysy, młodej dziewczyny pochodzącej z Coruscant. - Mistrzu Skywalkerze?
Luke pomachał do niej prawą ręką. Czuł, że plecy bolą go od uderzenia o ziemię, a płuca z powodu chwilowego braku tlenu. Wydawało mu się, że serce mu pęknie, przepełnione bezgranicznym bólem. Od strony skraju polany doleciał żałosny pisk Artoo.
Musiał usiąść, by udowodnić swoim uczniom, że wszystko jest w porządku, choć nie było to prawdą.
- Mistrzu Skywalkerze?
Głos Eelysy zmieszał się i stopił z echami innych głosów rozbrzmiewających w jego głowie. Otworzył oczy. W cieniu drżącej ręki ujrzał twarz Leii, poparzoną i zakrwawioną. Wyciągnął ku niej rękę, ale wizja zniknęła.
„To przyszłość widzisz".
A zatem katastrofa nie wydarzyła się na Coruscant. Wiedziałby, gdyby Leia zginęła. Albo Han. Albo ich dzieci.
Wiedziałby to.
Artoo zapiszczał ponownie. Tym razem zabrzmiało to, jakby się niecierpliwił.
- Odnajdźcie Artoo - powiedział, zwracając się do uczniów. Jego głos drżał; brzmiał niespokojnie i ponuro, podobnie jak głos Bena po zniszczeniu Alderaanu.
Usłyszał trzask łamanych gałązek. Trzej stojący najbliżej uczniowie oddalili się, by odszukać małego robota.
A może tylko opuścili nauczyciela, nie umiejąc wytłumaczyć sobie jego niespodziewanej, zdumiewającej utraty panowania nad sobą.
- Co się stało, mistrzu Skywalkerze?
Eelysa kucnęła obok niego, obracając szczupłe, wiotkie ciało w stronę, skąd mógł się ukazać niewidoczny nieprzyjaciel. Odkrycie, że dziewczyna wykazuje talent Jedi, wprawiło w zdumienie nawet Luke'a. Pochodziła z Coruscant, ale urodziła się już po śmierci Imperatora, wskutek czego jej umiejętność władania Mocą nie została skażona przez żadne trucizny. Była młoda. Bardzo, bardzo młoda.
- Przed chwilą zginęło milion niewinnych istot ludzkich - w męczarniach i bólu, w jednej chwili - odparł Luke.
Z trudem oparł część ciężaru ciała na łokciach. Wiedział jednak, że do galaktyki ponownie zawitało bezkresne zło.
Zło, które zagrażało Leii.
To też wiedział.
Czas nauki należał do przeszłości. Luke nie wątpił, że musi zabrać Artoo i lecieć na Coruscant.
Leia Organa Solo, przywódczyni Nowej Republiki, poprawiła pas zdobiący długą białą suknię. Nabrała duży haust powietrza. Kiedy poczuła, że Mon Mothma kładzie dłoń na jej ramieniu, obdarzyła ją rozbrajającym uśmiechem, podobnym trochę do tego, jakim obdarzała Palpatine'a i jego zwolenników zasiadających w imperialnym Senacie.
Powoli wypuściła powietrze. Czuła się w tej chwili dokładnie tak, jak w czasach, kiedy była kilkunastoletnią dziewczyną. Miała wrażenie, że coś utraciła; że odniosła porażkę, a życie zmieniło bieg bez jej wiedzy czy zgody.
Mon Mothma zamknęła złociste rzeźbione drzwi, a później zablokowała zamek. Obie kobiety znajdowały się w małej garderobie, którą urządzono w czasach panowania Imperatora Palpatine'a. Niewielki pokój, przylegający bezpośrednio do sali obrad Senatu, pełnił w tamtych czasach funkcję tajnego ośrodka łączności, chociaż z wyglądu przypominał właśnie garderobę. Jego ściany ozdobiono delikatnymi złotymi listkami. Część jednej zajmowało ciągnące się od podłogi do sufitu olbrzymie lustro, przed którym stały teraz Leia i Mon Mothma. Mimo iż w krótkich włosach Mon Mothmy widniały pasemka siwizny, była przywódczyni Nowej Republiki wyglądała pod wieloma względami jak starsza, stateczniejsza siostra Leii. Skóra Mon Mothmy pokryła się delikatną siecią zmarszczek, które pozostały z czasów wyniszczającej jej organizm choroby, o jaką przyprawił ją przed sześcioma laty ambasador Caridy, Furgan.
- O co ci chodzi? - zapytała Mon Mothma.
Leia pokręciła głową i wytarła wilgotne dłonie w fałdy sukni. Prawie niczym nie różniła się od młodej dziewczyny, księżniczki Leii Organy z Alderaanu, pełnej nadziei i idealistycznych pomysłów najmłodszej pani senator, która po raz pierwszy wkroczyła do sali obrad imperialnego Senatu, naiwnie wierząc, że jej siła przekonywania i rozsądek pomogą ocalić Starą Republikę. Tę samą osobę, która pozbyła się wszelkich złu...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]