[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Julia Quinn

Oświadczyny

Z angielskiego przełożyła Anna Reszka

Stefanie i Randallowi Hargreavesom -

Otworzyliście swój dom,

pokazaliście nam miasto,

przechowaliście nasze rzeczy,

a kiedy przyjechaliśmy,

na ganku czekała na nas paczka.

Gdy naprawdę kogoś potrzebuję, dokładnie wiem, do kogo zadzwonić.

I również Paulowi,

tym razem Dlatego.

Bo zawsze jest jakieś Dlatego.

Prolog

Luty 1823 Gloucestershire, Anglia

Co za ironia losu, że stało się to w taki pogodny dzień.

W pierwszy słoneczny dzień po... ilu? Po sześciu tygo­dniach śniegu i deszczu, które na zmianę padały z zasnu­tego chmurami nieba. Nawet Philip, zwykle obojętny na kaprysy pogody, czuł się raźniej, uśmiechał szerzej. Musiał wyjść z domu. Nie mógł wytrzymać w murach, kiedy na dworze świeciło słońce.

Zwłaszcza w środku szarej zimy.

Jeszcze teraz, miesiąc po tamtym wydarzeniu, nie po­trafił uwierzyć, że niczego nie przewidział. Czyżby był ślepy? Przecież mieszkał z Mariną od dnia ślubu. Miał osiem długich lat, żeby ją dobrze poznać. Powinien się spodziewać i, po prawdzie...

Spodziewał się, ale wolał udawać, że wszystko jest w porządku. Oszukiwał samego siebie, łudził się, że jeśli nie będzie o tym myślał, nic złego się nie stanie.

Ale się stało. I to w piękny, słoneczny dzień. Bóg miał osobliwe poczucie humoru.

Philip spojrzał na szklaneczkę, którą trzymał w ręce, i ze zdziwieniem stwierdził, że jest pusta. Nawet nie pa­miętał, kiedy wypił całą whisky. Nie czuł się pijany, w każdym razie bardzo pijany. A szkoda.

7

Wyjrzał przez okno i zobaczył, że słońce chyli się ku zachodowi. Ten dzień też był pogodny. Zapewne stąd się wzięła jego melancholia. Przynajmniej taką miał nadzie­ję. Musiał jakoś sobie wytłumaczyć to ogromne znużenie życiem, które raptem go ogarnęło.

Smutek go przerażał.

Bardziej niż pożar, bardziej niż wojna, bardziej niż sa­mo piekło. Na myśl o tym, że pogrąży się w rozpaczy, że stanie się taki jak ona...

Marina była melancholiczką. Przez całe ich wspólne życie nie umiała otrząsnąć się z przygnębienia. Nie pa­miętał jej śmiechu. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy w ogóle go słyszał.

W tamten słoneczny dzień...

Zacisnął powieki. Nie wiedział jednak, czy w ten spo­sób chce przywołać wspomnienie czy je odpędzić.

To był słoneczny dzień i...

-              Człowiek myślał, że już nigdy nie poczuje na skórze
tego miłego ciepła, prawda, sir Philipie?

Crane wystawił twarz do słońca i zamknął oczy z roz­koszy.

-              Cudownie - mruknął. - Szkoda tylko, że jest tak cho­
lernie zimno.

Miles Carter, jego sekretarz, zaśmiał się i powiedział:

-              Bywało gorzej. W tym roku jezioro nie zamarzło całe,
tylko w kilku miejscach.

Philip niechętnie otworzył oczy.

-               Ale to jeszcze nie wiosna.

-               Marzy się panu wiosna? Chyba zapomniał pan spoj­rzeć w kalendarz.

Crane zerknął na niego z ukosa.

-               Płacę ci za te impertynencje?

-               Owszem, i to nieźle - odparł sekretarz.

8

Philip skwitował jego słowa uśmiechem i przystanął, żeby jeszcze przez chwilę nacieszyć się słońcem.

-               Myślałem, że nie przeszkadzają panu słoty - rzucił Miles, kiedy ruszyli dalej.

-               Bo nie przeszkadzają - powiedział Philip, maszeru­jąc lekkim krokiem urodzonego sportowca. - Ale to, że nie mam nic przeciwko zachmurzonemu niebu, nie ozna­cza, że nie wolę słońca. - Po chwili milczenia dodał: -Niech pani Millsby weźmie dzieci na spacer. Oczywiście nie obejdzie się bez ciepłych płaszczy, czapek i rękawi­czek, ale przynajmniej złapią trochę słońca. Za długo sie­działy w domu.

 

-               Jak my wszyscy - zauważył Miles. Philip się roześmiał.

-               Istotnie.

Z wahaniem zerknął na oranżerię. Powinien zająć się korespondencją, ale miał również nasiona do posortowa­nia. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że interesy mogą poczekać godzinę.

-               Idź i odszukaj panią Millsby - wydał polecenie Mi­lesowi. - Nasze sprawy omówimy później. Wiem, że nie lubisz oranżerii.

-               Tak - przyznał sekretarz. - Ale o tej porze roku jest tam przyjemnie ciepło.

Philip uniósł brew i wskazał głową na Romney Hall.

-               Sugerujesz, że w mojej siedzibie rodowej hulają prze­ciągi?

-               Jak we wszystkich siedzibach rodowych - zauważył Miles.

-              To prawda - zgodził się Crane z uśmiechem.
Lubił Milesa Cartera. Zatrudnił go przed sześcioma

miesiącami, żeby pomógł mu w robocie papierkowej i za­rządzaniu majątkiem. Młodzieniec okazał się zdolny i pra­cowity. Poza tym jego nieco kostyczne poczucie humoru było mile widziane w domu, gdzie nieczęsto słyszało się

9

śmiech. Służący nie mieli odwagi dowcipkować przy lor­dzie i lady Crane. A Marina... cóż, nie trzeba mówić, że Marina nigdy się nie śmiała ani nie żartowała.

Dzieci czasami rozbawiały ojca, ale był to inny rodzaj wesołości, a poza tym Philip zwykle nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Starał się, jak mógł, ale zawsze czuł się niezręcznie. W końcu wyganiał je do niani.

Tak było najłatwiej.

- Idź już - powtórzył, odprawiając Milesa z zadaniem, które powinien sam wykonać.

Dzisiaj jeszcze nie widział córki i syna, ale nie chciał zepsuć pięknego dnia karceniem ich, do czego niechyb­nie by doszło.

Poszuka dzieci, kiedy będą na spacerze z nianią Millsby. Tak, to dobry pomysł. Pokaże im jakąś roślinę, opo­wie o niej. W ten sposób najlepiej sobie z nimi radził.

Wszedł do oranżerii i zamknął drzwi. Z przyjemnością zaczerpnął wilgotnego powietrza. Studiował botanikę w Cambridge i pewnie wybrałby karierę akademicką, gdyby jego starszy brat nie zginął pod Waterloo. W re­zultacie Philip przejął tytuł i majątek, został właścicielem ziemskim. Z czasem stwierdził, że ta sytuacja ma dobre strony. Przynajmniej mógł we względnym spokoju pro­wadzić swoje badania.

Pochylił się nad ławą i przyjrzał świeżo zasadzonemu groszkowi. Ostatnio starał się wyhodować dorodniejszą odmianę. Niestety na razie bez powodzenia. Roślinki nie tylko były małe, ale w dodatku wyraźnie żółkły. Nie ta­kiego efektu się spodziewał.

Zmarszczył brwi, ale po chwili się uśmiechnął i ruszył w głąb oranżerii. Nie przejmował się zbytnio, kiedy jego eksperymenty nie przynosiły oczekiwanych wyników. Uważał, że potrzeba wcale nie jest matką wynalazków.

Według niego wszystko było kwestią przypadku. Ża­den naukowiec oczywiście by tego nie przyznał, ale wiel-

10

kich odkryć najczęściej dokonywano w trakcie rozwiązy­wania całkiem innego problemu.

Philip zaśmiał się cicho. Mniejsza o zwiędły groszek. Trzeba brać się do pracy. Pochylił się nad kolekcją na­sion, rozłożył je, żeby wybrać najlepsze. Potrzebował tyl­ko jednego...

Nagle jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Błysk czer­wieni za świeżo umytymi oknami. Philip podniósł wzrok.

Uśmiechnął się do siebie i potrząsnął głową. To chyba Marina. Czerwień była jej ulubionym kolorem. Dziwne. Każdy, kto spędził z nią choć trochę czasu, doszedłby do przekonania, że lady Crane woli ciemniejsze, wręcz po­nure kolory.

Philip zobaczył, że żona idzie w stronę lasu, i wrócił do pracy. Nieczęsto się zdarzało, żeby Marina wychodzi­ła z domu. Ostatnio rzadko opuszczała nawet swój bu­duar. Dobrze, że zdecydowała się na spacer. Oczywiście nie oczekiwał cudu, ale może słońce poprawi jej nastrój, a pogodny, ciepły dzień sprawi, że na jej twarzy zagości chociaż cień uśmiechu.

Na pewno dzieci by na tym skorzystały. Niemal co wieczór odwiedzały matkę w pokoju, ale to im nie wy­starczało.

Philip doskonale wiedział, że nie jest w stanie jej za­stąpić.

Westchnął, dręczony wyrzutami sumienia. Zdawał sobie sprawę, że nie jest takim rodzicem, jakiego potrzebują je­go dzieci. Próbował sobie tłumaczyć, że robi, co może, i przynajmniej jeden cel udaje mu się osiągnąć: nie postę­puje jak jego własny ojciec.

Rozumiał jednak, że to za mało.

Zdecydowanym ruchem odsunął się od ławy. Nasiona mogły poczekać. To on powinien zabrać dzieci na spa­cer, a nie niania, która nie odróżniała drzewa liściastego od iglastego, róży od stokrotki...

11

Spojrzał za okno i przypomniał sobie, że to dopiero luty. O tej porze roku pani Millsby raczej nie natknie się na żadne kwiaty, ale tak czy inaczej to on powinien być teraz z dziećmi. Akurat od tego obowiązku nie musiał się wymigiwać, bo nieźle sobie z nim radził.

Wyszedł z oranżerii i ruszył w stronę Romney Hall. Byłoby dobrze, gdyby dzieci zobaczyły się z matką, po­myślał. Tęskniły za jej towarzystwem, nawet jeśli tylko głaskała je po głowach. Tak, skorzystają z okazji i, za­miast pogłębiać wiedzę przyrodniczą, razem poszukają Mariny.

W połowie drogi zatrzymał się raptownie. Doświad­czenie nauczyło go ostrożności. Jego żona wprawdzie od­ważyła się pójść na przechadzkę, ale to nie oznaczało, że czuje się dobrze. Nie lubił, kiedy dzieci widziały ją w chwilach największego przygnębienia.

Zawrócił się i pomaszerował w stronę zagajnika, w którym niedawno zniknęła Marina. Szedł tak szybko, że wkrótce powinien dogonić żonę i ocenić jej nastrój. Zdąży dotrzeć do domu, zanim dzieci wyjdą z nianią na spacer.

W lesie bez trudu odnalazł ślady zostawione na wilgot­nej ziemi przez grube buty Mariny. Prowadziły w dół ła­godnego zbocza i dalej na trawiastą polanę.

- Cholera! - zaklął cicho Crane. Jego głos zagłuszył wiatr.

Na trawie ślady się urywały. Philip osłonił oczy od słońca, wypatrując plamy czerwieni.

Nie zobaczył jej ani przy opuszczonej chacie, ani na swoim eksperymentalnym polu zboża, ani przy dużym głazie, na który wspinał się w dzieciństwie. Skierował wzrok ku północy i zmrużył oczy. Wreszcie ją wypatrzył. Kierowała się w stronę jeziora.

Jezioro!

Zamarł, patrząc, jak jego żona idzie ku brzegowi. Nie

12

był w stanie wydobyć z siebie głosu ani się ruszyć. Mari­na nigdy nie pływała. Nawet nie wiedział, czy potrafi. W ciągu ośmiu lat małżeństwa ani razu nie widział, żeby udała się nad jezioro znajdujące się na terenie ich posiad­łości. Teraz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Bez­wiednie ruszył w jej stronę. Gdy Marina weszła na pły­ciznę, przyspieszył kroku. Nadal .był za daleko, żeby coś zrobić. Mógł jedynie ją zawołać.

Nie wiadomo, czy go usłyszała. Wolno wchodziła na głębinę.

- Marina! - wrzasnął Philip, puszczając się biegiem. Miał jeszcze sporą odległość do pokonania. - Marina!

Jego żona dotarła do miejsca, gdzie dno raptownie opadało, i zniknęła pod wodą. Czerwony płaszcz przez chwilę unosił się na metalicznie szarej powierzchni, a na­stępnie powoli zatonął.

Philip znowu wykrzyknął jej imię, choć nie mogła go usłyszeć. Potknął się i zjechał po zboczu schodzącym do jeziora. Na szczęście zachował dość przytomności umysłu, żeby zrzucić płaszcz i buty, nim wskoczył do lo­dowatej wody. Marina przebywała w niej zaledwie od mi­nuty, za krótko, żeby utonąć, ale każda następna sekun­da przybliżała ją do śmierci.

Philip pływał w tym jeziorze niezliczoną ilość razy i dokładnie wiedział, gdzie zaczyna się głębia. Szybko do­tarł do tego miejsca, choć ciążyło mu mokre ubranie.

Musiał ją znaleźć.

Zanim będzie za późno.

Zanurkował i rozejrzał się, próbując przebić wzrokiem gęstą, wirującą chmurę, utworzoną przez piasek i muł, które podniosły się z dna. Trudno było przez nią coś doj­rzeć.

Na szczęście Marinę uratowało zamiłowanie do jaskra­wych kolorów. Philip dostrzegł czerwony płaszcz uno­szący się w wodzie niczym latawiec. Zona nie walczyła

13

z nim, kiedy ją wyciągał. Straciła przytomność i bezwład­nie spoczywała w jego ramionach.

Gdy wychynęli na powierzchnię, Philip gwałtownie zaczerpnął haust powietrza. Przez chwilę oddychał głębo­ko, posłuszny instynktowi, który nakazywał mu ratować najpierw siebie. Następnie popłynął do brzegu, uważając, żeby trzymać twarz Mariny nad wodą, choć wyglądała jak martwa.

W końcu dotarł na brzeg i wyniósł żonę na wąski skra­wek kamienistej plaży, który oddzielał wodę od trawy. Przystawił ucho do ust Mariny, ale nie usłyszał oddechu.

Nie wiedział, jak ratować topielca, zrobił więc to, co wydawało mu się najbardziej rozsądne. Przełożył nie­przytomną przez kolana, twarzą do dołu, i zacząć klepać ją po plecach. Z początku jego wysiłki nie przynosiły żad­nych efektów, ale po kolejnym, silniejszym uderzeniu Marina zakaszlała, a z jej ust buchnął strumień wody.

Philip odwrócił ją szybko.

-              Marino? - Lekko poklepał ją po twarzy. - Marino?

Znowu zaczęła gwałtownie kaszleć, a potem łapać po­wietrze. Płuca domagały się życiodajnego tlenu, choć du­sza pragnęła czegoś innego.

-              Dzięki Bogu - wyszeptał Philip głosem drżącym
z ulgi.

Nigdy tak naprawdę jej nie kochał, ale była jego żoną, matką jego dzieci. I dobrym człowiekiem, mimo że od lat przebywała we własnym świecie smutku i rozpaczy. Nie chciał jej śmierci.

Zamrugała i otworzyła oczy. Wzrok miała nieprzy­tomny. Gdy w końcu uświadomiła sobie, gdzie jest, wy­szeptała:

-Nie.

-              Musimy wracać do domu - powiedział Philip burkli-
wie, zaskoczony własnym gniewem.

Jak mogła odrzucić jego poświęcenie? Chciała zrezy-

14

gnować z życia tylko dlatego, że była smutna? Własne przygnębienie liczyło się bardziej od córki i syna? Zły na...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl