[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAREK ŻELECH
PAN SAMOCHODZIK
I…
TORUŃSKA TAJEMNICA
PS-96
WSTĘP
TORUŃ, RUINY ZAMKU DYBOWSKIEGO - 25 LIPCA 1968 ROKU
- Dareeek! Daaareeek! - Piotr wrzasnął tak głośno, że stojący obok Adam skrzywił się, a potem zaczął ostentacyjnie udawać, iż przetyka sobie prawe ucho małym palcem.
- Mówię wam... Pewnie mu się znudziło i poszedł do domu - krzyknął Marcin stojący w pewnej odległości od nich, przy wejściu do zrujnowanej wieży zameczku. - Przecież już wszędzie szukaliśmy.
- Nie, nie! Ja go znam! - mruknął Piotr, którego wszyscy nazywali „Bolcem”. - Będzie siedział cicho, dopóki nie powiemy, że wygrał!
- No to krzyknij, że jest dzielny jak wszyscy czterej pancerni i niech w końcu wyłazi - parsknął z pogardą Adam. - Ile można bawić się w chowanego?
- Od razu mówiłem, że to głupi pomysł - powiedział Marcin zbliżając się do kolegów.
- To ciekawe czemu się zgodziłeś? - syknął złośliwie Piotr.
- Ja? Ja mówiłem, że taka zabawa dobra jest dla dzieciaków! Dla dzieciaków, a nie dla takich starych koni jak my! Może wam jeszcze trudno w to uwierzyć, ale niecały miesiąc temu zdaliśmy do ósmej klasy.
- Na twoim miejscu nie przeżywałbym tego tak mocno - stwierdził zaczepnie „Bolec” patrząc na Marcina przez zmrużone oczy. - Matematyczka miała wielką ochotę cię usadzić. Twoja stara ledwie wybłagała u niej tę trójkę dla „swojego kochanego synusia”.
- Znalazł się naukowiec - parsknął wściekle Marcin. - Przypomnieć ci, jak bredziłeś głupoty na fizie?
- Spróbuj szczęścia - wysyczał Piotr zaciskając pięści.
- „Bolec”, lepiej krzyknij Darkowi, że jak zaraz nie wyjdzie, to nie dostanie fajki - powiedział Adam usiłując zapobiec awanturze.
- Skombinowałeś papierochy? - zapytał z błyskiem w oku Piotr, a jego twarz rozpogodziła się w mgnieniu oka.
- Sie wie! - oświadczył z dumą drobny blondynek wyciągając z kieszeni pomiętą paczkę „Sportów”. Dzisiaj rano podprowadziłem ojcu, zanim wyszedł do pracy.
- Supeeeer - zawołał Marcin.
- Mam nadzieję, że tym razem nie zapomniałeś o zapałkach - powiedział „Bolec”.
- Mam coś lepszego - stwierdził Adam i ponownie sięgnął do kieszeni.
- Fajna! - zawołał Marcin na widok błyszczącej, metalowej zapalniczki do złudzenia przypominającej aparacik fotograficzny, która pojawiła się po chwili na otwartej dłoni kolegi.
- Założyłem nowy kamień. Patrzcie, jakie iskry idą - powiedział Adam naciskając mały czarny przycisk.
W tym samym momencie z zarośli rosnących wzdłuż muru zamku rozległ się głośny szelest.
- No i znalazła się nasza zguba - zażartował „Bolec”. - Chcesz sobie puścić dymka, Dareczku?
- Wiedziałem, że się skusi - powiedział Adam. - Wiedziałem!
Po chwili z pobliskich krzaków rzeczywiście wyłonił się Darek.
„Bolec” chciał powiedzieć coś złośliwego pod jego adresem, ale gdy zobaczył zaaferowaną minę kolegi, chrząknął tylko znacząco.
- Chłopaki! Znalazłem podziemia! Prawdziwe lochy! Jak w filmie! - krzyknął Darek.
- Myślisz, że damy się nabrać? - zapytał pogardliwie Marcin. - Takie bajeczki możesz opowiadać swojej siostrze, ale nie nam.
- Naprawdę! Jak Boga kocham! Chodźcie za mną to sami zobaczycie.
- W te chaszcze?! - zawołał Adam. - Nie ma głupich.
- To niedaleko - powiedział zaaferowanym głosem Darek. - Wystarczy dojść do muru i...
- Jestem ciekawy, co ty knujesz? - zawołał Marcin. - Przyznaj się, to jakiś kawał?
- No co ty? - oburzył się Darek.
- Jak tam nic nie będzie, to zrobię z ciebie marmoladę. Możesz być pewien - mruknął „Bolec” przewiercając kolegę wzrokiem. - Prowadź!
***
- No i co teraz powiecie niedowiarki? - triumfował Darek spoglądając na zaaferowanych kolegów.
- Niesamowite - szepnął „Bolec” wpatrując się w głęboką podłużną dziurę w ziemi, z której wiało chłodem i stęchlizną.
- Pewnie przedwczorajsza burza wypłukała piach i odsłoniła te lochy - powiedział Marcin z miną znawcy. - Właśnie wtedy musiał się zawalić strop. Ale jazda!
Mniej więcej metr pod powierzchnią ziemi widać było resztki łukowatego sklepienia korytarza i ceglaną ścianę niknącą w ciemnościach.
- I co robimy? - zapytał Adam.
- Jak to co? Schodzimy - krzyknął „Bolec” i skoczył w głąb ziemi.
- Idiota! - krzyknął Marcin. - Przecież tam mogą być jakieś pułapki.
- Przestań, ty cykorze! - parsknął Darek i skoczył za „Bolcem”.
***
Korytarz opadał lekko w dół i skręcał w stronę Wisły. Jego ściany były wyłożone wielkimi cegłami poszarzałymi od wiekowego brudu i wilgoci. Piotr, Marcin, Adam i Darek szli powoli oświetlając sobie drogę zapałkami. Jednak po niecałych pięćdziesięciu metrach natrafili na zardzewiałe metalowe drzwi. „Bolec” pociągnął za żelazne kółko znajdujące się nad dużą dziurką od klucza, ale masywne, szerokie skrzydło nawet nie drgnęło.
- To pewnie skarbiec - szepną podekscytowany Adam.
- O rany! - powiedział cicho „Bolec”. - Ale by było... Jeśli znajdziemy skarb... to kupię sobie prawdziwą kolarzówkę. Taką jak ma Axel Peschel.
- Zwariowałeś? - mruknął półgłosem Marcin. - Będziesz mógł sobie kupić samochód. Syrenę albo lepiej wołgę.
- Wszyscy kupimy sobie samochody - powiedział Adam. - I to nie żadne syrenki, tylko fiaty! Fiaty 125p! To są dopiero prawdziwe wozy! Mój ojciec był w zeszłym roku na Żeraniu, jak otwierali linię produkcyjną i przywiózł mi zdjęcia. Mówię wam - cuda!
- Taaaak - mruknął filozoficznie „Bolec”. - Za tymi drzwiami może być złoto albo inne kosztowności. Tylko jak je otworzyć?
- Trzeba czymś podważyć - powiedział Adam. - Inaczej nie ma szans.
- No, to proszę państwa na razie koniec wycieczki! - zawołał Adam. Musimy wrócić do domu. W piwnicy mam świetne narzędzie do otwierania skarbców. Jak remontowali tory na moście, to stary podprowadził taki duży ponad metrowy łom. Myślę, że świetnie się nada.
- Dobra, idziemy! - zawołał „Bolec” i ruszył mrocznym korytarzem w stronę wyjścia.
***
Chłopcy planowali wrócić do Zamku Dybowskiego w ciągu godziny, ale gdy zjawili się w domu wybuchła afera o rozbitą szybę w pralni. Dozorca wrzeszczał, że „zaraz zawoła milicję”, a jego żona wtórowała mu swoim zrzędliwym „oni tak zawsze, oni tak zawsze”. Aby trochę udobruchać jazgoczącą parę „Bolec” zarządził zrzutkę kasy, a następnie poszli do szklarza zamówić nową szybę. Później z sąsiedniego podwórka przyszedł „Czarny” ze swoją bandą i koniecznie chciał zagrać rewanżowy mecz. Ponieważ sprawa była honorowa, to nie wypadało odmówić. Grali do wieczora. Banda „Czarnego” znowu przegrała. „Bolec” strzelił im dwa gole, Marcin trzy, a stojący na bramce Darek wpuścił tylko cztery.
Do zamku poszli dopiero następnego dnia rano. W miejscu, w którym poprzedniego dnia Darek odkrył dziurę w ziemi prowadzącą do mrocznego korytarza, piętrzył się półmetrowy stos gruzu.
- Co jest, do diabła?! - krzyknął „Bolec”.
- Ktoś zasypał nasze lochy - jęknął Adam.
- Ale kto i po co? - sapnął Marcin.
- Nie wiesz po co? - wrzasnął „Bolec”. - Nie wiesz?! Ktoś położył po prostu łapę na naszym skarbie! A my możemy się wypchać pakułami albo sieczką!
- Wynocha stąd, gówniarze! - rozległo się tuż za ich plecami.
Chłopcy zaaferowani odkryciem nie usłyszeli kroków potężnie zbudowanego mężczyzny w szarym drelichu.
- A co, nie wolno sobie tu stać? - zapytał zaczepnie „Bolec”
- Nie wolno! Raus! - wrzasnął nieznajomy i wyciągnął wielką dłoń w stronę stojącego najbliżej Darka.
Chłopak nie czekał, aż rozczapierzone palce chwycą go za koszulę, tylko rzucił się do ucieczki. Adam, Marcin i „Bolec” bez najmniejszego wahania ruszyli za nim.
- I żebym was tu więcej nie widział! - ryknął mężczyzna wściekłym głosem. - A jak spróbujecie wrócić, to wam nogi z tyłków powyrywam! Banda bezczelnych gówniarzy!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„CHATA ZBÓJA” * STACJA BENZYNOWA O PORANKU *
PECHOWY BANDZIOR * SŁUŻBISTA * AKCJA WE WSI RZĘCZKOWO *
STARSZY ASPIRANT - ODSŁONA DRUGA
Było już całkiem jasno, kiedy o piątej rano wyruszałem wehikułem z Warszawy. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny dzień niemal afrykańskich upałów. Niby w lipcu nie powinny one nikogo dziwić, ale kilkanaście dni w czasie, których termometry regularnie pokazywały temperaturę znacznie przekraczającą 30 stopni Celsjusza, wystarczyło, aby mój szanowny zwierzchnik i przyjaciel spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechał pośpiesznie na delegację do północnej Norwegii. Wiosną w pobliżu miejscowości Harstad odkryto szczątki drakkara należącego do wikingów, ale nigdy bym nie przypuszczał, że resztki wczesnośredniowiecznej łodzi tak bardzo zaciekawią pana Tomasza. Widocznie w dalszym ciągu nie w pełni doceniam rozległość jego zainteresowań. Jedno było pewne: mój szef od kilku dni cieszył się w ciągu dnia znacznie niższą temperaturą niż ta panująca w Polsce w nocy. Jak na złość dzień po wyjeździe szefa na moim biurku pojawiły się stosy jakichś bezsensownych sprawozdań. Ich mozolne wypełnianie zajęło mi cztery dni, a i tak nie miałem pewności, czy nie wrócą misternie pokreślone z adnotacjami, co i gdzie trzeba „natychmiast poprawić”. Doszedłem do wniosku, że ponowny kontakt z tymi płodami rozbuchanej biurokracji połączony z rosnącym każdego dnia upałem może spowodować nieodwracalne zmiany w moim mózgu. Jedynym wyjściem była ucieczka z Warszawy i to możliwie jak najszybsza. Prawie zawyłem ze szczęścia, kiedy dowiedziałem się, że ktoś z ministerstwa musi pojechać pilnie do Bydgoszczy, aby oszacować straty, jakie poniosło tamtejsze muzeum. Pod koniec czerwca w jednej z toalet pękł nocą wężyk przy spłuczce i zanim ktokolwiek się zorientował, zalane zostało jedno z pomieszczeń magazynowych, leżących w piwnicy. Bez chwili wahania zgłosiłem się na ochotnika. Sekretarka wręczając mi druk delegacji patrzyła na mnie jakbym był chory. Z pewnością nie mieściło się jej w głowie, że Paweł Daniec może z własnej i nieprzymuszonej woli jechać w teren, aby przeprowadzić inwentaryzację w jakimś prowincjonalnym muzeum.
- Bydgoszcz, Bydgoszcz, mam nadzieję, że nie brzydgoszcz - nuciłem bezsensowną piosenkę pędząc wehikułem przez budzący się kraj.
Auto pana Tomasza miało wygląd pięciometrowego robala z wyłupiastymi oczami oraz szeroko rozstawionymi kołami na potężnych amortyzatorach. Z całą pewnością nie było wzorem piękna i elegancji, ale bardzo wiele osób miało okazję się przekonać, jak zwodnicze bywają pozory.
Wprawdzie wehikuł przyspieszał do setki przez długie osiem sekund, ale w przeciwieństwie do większości zwykłych samochodów jego jednostka napędowa klasy WRC właśnie wówczas łapała „drugi oddech”. Silnik zaczynał więc grać niczym symfoniczna orkiestra, a pod pedałem gazu czuło się moc potwora.
Kilka kilometrów za Toruniem poczułem, że mój żołądek strawił już definitywnie dwie kanapki z serem zjedzone przed wyjazdem i coraz gwałtowniej domaga się porządnego śniadania. Pierwszą próbę zaspokojenia tych stosunkowo niewygórowanych żądań podjąłem w przydrożnym zajeździe „Chata Zbója”. Wehikuł zatrzymałem na wyłożonym czerwoną kostką parkingu, tuż obok wielkiej błękitnej reklamy głoszącej: „U nas przez całą dobę zjesz smacznie, zdrowo i tanio”.
- Znakomicie - mruknąłem pod nosem wysiadając z samochodu. - Ciekawe, jaka część tego hasła jest prawdą a jaka reklamą?
Moja ciekawość została zaspokojona bardzo szybko. Kiedy wszedłem do wnętrza zajazdu, powitał mnie znudzony i zaspany wzrok kelnerki. Niezrażony usiadłem przy stoliku i zacząłem przeglądać kartę dań. Doszedłem do wniosku, że jajecznica na boczku, dwa tosty oraz sok pomarańczowy powinny uspokoić mój, coraz bardziej gwałtownie protestujący, żołądek. Jednak kelnerka, która przyczłapała do stolika, brutalnie rozwiała wszelkie nadzieje. Kiedy złożyłem zamówienie uśmiechnęła się wyniośle i powiedziała znudzonym głosem:
- Jest tylko „śląska” smażona z cebulką. Wszystko inne już się skończyło.
Nie jestem wprawdzie wegetarianinem, ale opychanie się o poranku kapiącą od tłuszczu kiełbasą uważam za przejaw barbarzyństwa. Mój żołądek najwyraźniej w pełni podzielał moje zdanie, gdyż na dł...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]