[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JAKUB CZARNY

 

88.

PAN SAMOCHODZIK I… „LALKA”

 

 

WSTĘP

 

Bolesław Prus naostrzył pióro. Wielki pisarz zerknął przez okno na ogromny Place de La Nation i westchnął z bólem. Każdorazowe przejście przez ogromną przestrzeń powodowało skurcz serca i napięcie wszystkich mięśni.

- Muszę napisać do Ochorowicza... - powiedział cicho do siebie. Zamoczył pióro w kałamarzu. Strzepnął nadmiar atramentu i zaczął:

 

Kochany Julku!

 

Paryż nie imponuje mi. Miasto kolosalne, strasznie ruchliwe. Wszystko tu olbrzymie, ulice po kilka wiorst, place niby pola, domy po 6 pięter, pomniki jak domy, nareszcie Wieża Eiffla! Ale te ulice są brudne i śmierdzą, kamienice podobne do siebie jak krople wody i nudne. Zdumiewa ruch na bulwarach środkowych, od kościoła St. Martin i St. Denis. Istotnie - ludzi i powozów tyle, jak u nas przy powrocie z wyścigów. Ale i to prędko nuży.

Przy okazji zwiedzania bulwarów byłem wczoraj znów w miejscu, o którym pisałem Ci w ostatnim liście. Papiery wiadome spaliłem. Powiedz o tym F. P., dr. S. i W. - odetchną pewnie z ulgą jak ja i Ty.

Jestem trochę rozklejony podróżą i Paryżem, i nawet nie odchodzę od domu. Próbują mnie tu leczyć z agorafobii. Na szczęście przestudiowałem plan miasta i wiem, gdzie są mosty, tak, że nikt mnie nie przechytrzy i zawsze zdążę wysiąść z tramwaju, zanim wjedzie nad tę przeklętą rzekę. Musisz się znowu zająć moją biedną głową, Julianie! Muszę znowu wejść na ścieżkę zdrowia! Jeżeli uda mi się wejść na tę drogę zupełnie, kupię Ci, gdy przyjedziesz do mnie, funt jabłek krajowych, pod warunkiem, ażebyś je zjadł.

 

Przerwał na chwilę, uśmiechnął się do siebie. Przymknął oczy i odchylił się na krześle. Pod powiekami ukazał się znowu kominek, do którego wczoraj wrzucił ukryte w skrytce dokumenty. Patrzył z radością i wracającym spokojem, jak przeklętą listę trawi ogień. A potem poszedł bulwarami do domu. Światła latarni rozświetlały ulice, świeżo skropione deszczem. Ludzie spacerowali pod rękę wzdłuż zastawionych różnymi dobrami wystaw sklepowych. On też spacerował. Odprężony, pierwszy raz w Paryżu wolny od lęku przestrzeni. Lęk co prawda powrócił następnego dnia rano, ale radość i spokój pozostały. Otrząsnął się ze wspomnień i wrócił do pisania:

 

Nie. ja nigdy już nie będę podróżnikiem, gdyż za dużo mam nie ludzkiego, ale zwierzęcego przywiązania do moich kątów, I zdaje mi się, że wolałbym nędzę tam, aniżeli rotszyldowski majątek za granicą.

Reasumując moje wrażenia powiem; najwięcej zachwyca mnie w Paryżu to, że już za kilka dni wyjadę.

Ściskam Cię serdecznie

Twój Al.

Paryż 30 VIII 1895

Adres: Paris, Avenue du Tróne. N 2

Dr J. Zieliński pour AL GL

 

Prus włożył list do koperty i zaadresował.

- No, będę chyba musiał się znowu przejść przez ten plac - powiedział do siebie, ciężko wzdychając.

- Julek nie będzie przecież czekał na pocztę!

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

TAJEMNICZE OGŁOSZENIE * MISTRZ I UCZEŃ * DZIWNE MIESZKANIE * IGNACY RZECKI * DOMEK REYMONTA * GDZIE JEST PROFESOR? * WIADOMOŚĆ Z AUTOMATYCZNEJ SEKRETARKI * TELEFON DO PANA SAMOCHODZIKA

 

„Sprzedam rękopis dwóch nieznanych rozdziałów »Lalki« Bolesława Prusa” - Andrzejowi Węgiełkowi, doktorantowi na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego aż zaschło w ustach, kiedy przeczytał to ogłoszenie w gazecie. Szybko sięgnął po telefon, ale równie szybko zrezygnował, bo zorientował się, że przy ogłoszeniu nie ma telefonu. Był tylko adres. I to w samym centrum.

Wiosna była ciepła tego roku, dlatego wysiadł już w połowie Nowego Światu i postanowił przejść się na Krakowskie Przedmieście piechotą. Oddychał głęboko, ale wkrótce po wyjściu z autobusu zapalił papierosa. „Chyba będę musiał rzucić palenie, bo przestaję czuć cokolwiek” - pomyślał. Przeciął ulicę Świętokrzyską i szedł dalej, wzdłuż domu, z którego kiedyś rosyjscy żołdacy wyrzucili fortepian Chopina, co w swoim sławnym wierszu opisał Norwid, a o czym przypominała tablica wmurowana w ścianę dzisiejszego Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. „Pomyśleć, że taki genialny poeta jak Norwid nie ma jeszcze w Warszawie pomnika” - zamyślił się, patrząc na tablicę z popiersiem poety, która miała zastąpić monument. Doszedł wreszcie do miejsca, o którym mowa była w ogłoszeniu.

Kiedy wchodził w bramę i poprawiał wciąż opadające spodnie, zdziwił się, że osoba, która chce sprzedać rękopisy Prusa mieszka akurat w bramie, w której wielki pisarz ulokował dom Ignacego Rzeckiego. Świadczyła o tym umieszczona w bramie tablica:

 

TU MIESZKAŁ

IGNACY RZECKI

POSTAĆ POWOŁANA

DO ŻYCIA PRZEZ

BOLESŁAWA PRUSA

W POWIEŚCI PT. „LALKA”

BYŁY OFICER PIECHOTY

WĘGIERSKIEJ, UCZESTNIK

KAMPANII ROKU 1848

HANDLOWIEC

SŁAWNY PAMIĘTNIKARZ

ZMARŁY W ROKU

1879

 

Klatka schodowa pachniała trochę jak antykwariat, trochę jak szalety na jakimś prowincjonalnym dworcu kolejowym. „To zupełnie typowe dla tego miasta - pomyślał Andrzej - z wierzchu wszystko jest bardzo zadbane, ale to tylko dekoracja, którą podtrzymują spróchniałe deski”.

Mieszkanie, którego szukał, znajdowało się na drugim piętrze. Zadzwonił. Zaczekał. Zadzwonił jeszcze raz. Dopiero za trzecim razem oczko judasza wypełniło się blaskiem, Andrzej usłyszał dźwięk otwieranego zamka i w szparze drzwi ujrzał wydłużoną, pomarszczoną twarz właściciela lokalu.

- O co chodzi? - gospodarz otworzył wysuszone usta, broda z przerzedzonym, zżółkłym od tytoniu zarostem zatańczyła, jakby dolna szczęka była przyczepiona do twarzy sznurkiem. - Kim pan jest?

-       Przyszedłem kupić rękopis Prusa - odpowiedział Andrzej.

-       No to się pan spóźnił. Do widzenia - powiedział chrapliwie starzec i zatrzasnął drzwi. Andrzej nie dał za wygraną.

- Niech pan mi otworzy - krzyknął - muszę o coś zapytać! - zaczął uderzać pięściami w drzwi, które na pierwszy rzut oka wyglądały jakby miały się za chwilę rozpaść, a okazały się bardzo twarde. Po chwili musiał przestać i skulony rozcierał obolałe i zaczerwienione kanty dłoni.

Drzwi uchyliły się znowu i ze środka odezwał się tym razem czysty, niemal metaliczny głos:

- Wchodź pan.

Od progu pomyślał, że doskonale zna ten dom. Uwielbiał „Lalkę” Prusa, uważał ją za najlepszą polską powieść wszechczasów. To przekonanie dzielił z profesorem Czesławem Jordankiem, swoim przełożonym. To była zresztą ich jedyna wspólna cecha. No, jeszcze uwielbiali słodycze. Poza tym różnili się od siebie całkowicie.

Profesor, chociaż dawno przekroczył sześćdziesiątkę, ciągle dbał o wygląd. Szary garnitur, elegancki krawat ze złotą spinką, w butonierce goździk. Wygląd doskonale odzwierciedlał jego charakter. Profesor był precyzyjny. Zanim sformułował jakąś teorię, zbierał ogromną ilość materiału, przygotowywał fiszki, zastanawiał się całymi dniami nad źródłami, które zgromadził. Pisał trzema piórami. W każdym miał inny atrament - czarnym odpisywał na listy i robił notatki, zielonym zaznaczał najważniejsze dla siebie rzeczy, czerwonym pisał w swoim notatniku i indeksach studentów. Chociaż szanowano go powszechnie za osiągnięcia w badaniach nad pozytywizmem, podziwiano za wiedzę i to jak prowadził seminaria dyplomowe, studenci nie lubili jego wykładów. Kiedy stawał na katedrze, znikał jego spokojny ton, ręce zaczynały mu drżeć, a na czole pojawiały się kropelki potu, nawet jeśli był środek stycznia. Czytał z kartki i z wykładu na wykład na jego zajęciach było coraz mniej studentów.

Andrzej Węgiełek był przeciwieństwem profesora. Nienawidził bibliotek, uwielbiał czytać w domu. Od pięciu lat nie mógł napisać książki, która pozwoliłaby mu zostać doktorem. Zdołał za to opublikować dwa tuziny artykułów, ale nad żadnym nie pracował dłużej niż trzy dni. Pisał poobgryzanymi długopisami, które gubił. O wygląd nie dbał prawie wcale. Często opadały mu spodnie. Jego ulubionym ubraniem do pracy były dżinsy i koszula. Okulary miał zawsze brudne. Kiedy jednak wstępował na mównicę, zmieniał się całkowicie. Opowiadał z zacięciem o powiązaniach pomiędzy dziełami literackimi z różnych epok. Jego wykłady cieszyły się taką popularnością i sławą, że zapraszano go nawet czasami na inne uczelnie, żeby opowiedział o wpływach Biblii na Dostojewskiego, motywach roślinnych w poezji arabskiej, wpływie japońszczyzny na modernizm czy ewolucji powieści na przestrzeni wieków. Pomimo tych różnic i uwielbienia profesora Jordanka dla dyscypliny rozmawiali długo, często się kłócąc, a profesor traktował swojego doktoranta tak, jak mistrz traktuje zdolnego czeladnika.

A więc od razu poznał ten dom. Dom Ignacego Rzeckiego, taki, jakim go przedstawili scenografowie w serialowej „Lalce”. Nie miał czasu na przyglądanie się dziewiętnastowiecznym sprzętom, zauważył tylko gitarę wiszącą na ścianie. Znacznie ciekawiej prezentował się bowiem gospodarz. Był to człowiek wysoki. Twarz, której teraz można się było przyjrzeć dokładnie, wyglądała jakby ktoś przerysował ją z ryciny przedstawiającej służącego z XIX wieku. Łysa, wydłużona czaszka. Po bokach siwe bokobrody i broda, która pokrywała tylko podbródek. Nos długi i prosty. Na nosie małe okularki. Właściciel mieszkania miał na sobie szlafrok. W ręku, odzianym w rękawiczkę bez palców, chroniącą zapewne przed zimnem, trzymał dymiącą fajkę.

- Napije się pan herbaty? - spytał z uśmiechem ukazując swoje żółto-czarne od tytoniu zęby.

Kiedy Andrzej skinął potakująco głową, gospodarz pochylił się, zapraszając młodego naukowca do środka gestem bardziej podobnym do wyuczonych ruchów służącego niż szlachcica, za którego usiłował uchodzić.

- Z cytryną? - krzyknął z mikroskopijnej kuchenki na końcu przedpokoju, kiedy młody polonista sadowił się w fotelu.

- Dziękuję, tylko z cukrem, jeśli można - odpowiedział zapytany.

Czajnik zagwizdał i na stole pojawił się samowar, herbata w szklankach, z kawałeczkami cukru na spodkach oraz ciasteczka, a gospodarz, przebrany tymczasem w staromodny garnitur i dziwnie nie pasujące do jego ubioru oficerki, usiadł naprzeciwko Węgiełka. Andrzej chciał zacząć mówić, ale nie zdążył nawet otworzyć ust, bo gospodarz powstrzymał go ruchem ręki i sam przemówił.

- Widzi pan - jego ton był znacznie sympatyczniejszy niż przy drzwiach - bardzo nie lubię jakiegokolwiek rozgłosu, nawet jeśli miałby to być tylko rozgłos w bardzo niewielkich kręgach naukowców, dlatego tak bardzo chronię prywatność. Mam swoje rozmaite dziwactwa, żyję jakby sto lat temu, dla mnie czas nie płynie wcale. Nie potrzebuję, żeby ludzie pokazywali mnie sobie palcami na ulicy i dlatego nie chciałem pana wpuścić. Później jednak - staruszek pociągnął łyk napoju ze szklanki i zagryzł kostką cukru -kiedy przyjrzałem się panu lepiej, rozpoznałem w panu osobę, o której opowiadał mi jeden z moich znajomych. I dlatego pan tu siedzi.

„Ciekawe kto?” - pomyślał Andrzej. „Przecież ty nie masz żadnych znajomych”.

- Niestety, rękopis, o który pan pyta, nie jest już w moim posiadaniu. Sprzedałem go przed godziną.

-       Ale może chociaż pan pamięta, o czym to było? Przecież musiał pan to czytać - prawie krzyknął na starca Andrzej.

-       Widzi pan, ja jestem tylko pośrednikiem. Tak naprawdę znam tylko pewne informacje, które mogą pomóc w odnalezieniu rękopisu, ale gdzie dokładnie znajduje się manuskrypt, nie wiem.

- Więc może mi pan powie, gdzie go szukać. Zapłacę panu.

- O... - na twarzy gospodarza pojawił się złośliwy uśmiech - Sądząc po pańskim wyglądzie ma pan problemy z zapłaceniem za mieszkanie, a co dopiero mówić o antykach. Wie pan, ile jest wart fotel, na którym pan siedzi, i który - jeśli nie przestanie pan się tak strasznie wiercić - zaraz się rozpadnie?

- Panie, panie... - Andrzej Węgiełek spoglądał wściekle na swego rozmówcę - pan mnie obraża!

- Niechże się pan uspokoi - odpowiedział z uśmiechem gospodarz. - Ile ma pan pieniędzy w portfelu? Andrzej przypomniał sobie, że wybrał dzisiaj z bankomatu 300 złotych, którymi mieli zapłacić z dziewczyną za mieszkanie.

- Dwieście pięćdziesiąt złotych - odpowiedział.

- Dobrze, więc za trzysta złotych, podam panu rysopis człowieka, który kupił od mnie informacje o miejscu ukrycia rękopisu. Niechże się pan nie czerwieni, mnie nie można okłamać. Wiem, że się pan zgodzi. Proszę o pieniądze - ostatnie zdanie zostało wypowiedziane znowu tym samym metalicznym, nie znoszącym sprzeciwu tonem co przy drzwiach.

Starzec wziął do ręki sześć banknotów pięćdziesięciozłotowych, poślinił palec, policzył pieniądze, podrapał się w zarośnięte włosami, wydłużone ucho, uśmiechnął z zadowoleniom i zaczął mówić:

- Widzi pan, to był bardzo elegancki człowiek. Nosił bródkę jak konkwistador. Całkiem siwą. Jego głowa była podobna do odwróconej gruszki. W klapie miał goździk. Ho, ho! Widzę, że kogoś przypomina panu mój opis - powiedział gospodarz, obserwując Andrzeja, który wstał z fotela i zdecydowanym krokiem zmierzał do drzwi - Ale proszę zaczekać do końca, chcę uczciwie zarobić swoje trzysta złotych. Więc człowiek ten wypisał mi czek, to bardzo dziwne, ale miał aż trzy pióra. I to zdaje się każde z atramentem innego koloru - czek wypisał zielonym, ale miał chyba jeszcze czerwony i czarny... Ooo! Już pan wychodzi?

Nie wypił pan herbaty...

Ale Andrzej nie słuchał. Biegł już w stronę drzwi. Zatrzymały go dopiero słowa starca.

-       Dobrze pan myśli, Węgiełek, to był profesor Czesław Jordanek. Po plecach Andrzeja przebiegł zimny dreszcz.

-       Ale skąd, skąd pan wie, jak się nazywam?

-       Ja wiem wszystko, Węgiełek - powiedział z uśmiechem starzec.

-       Skoro zna pan moje nazwisko - Andrzej odzyskał już panowanie nad sobą - to może sam pan się przedstawi.

-       Z przyjemnością ale najpierw odprowadzę pana do drzwi. Andrzej stał już na korytarzu, kiedy tajemniczy gospodarz powiedział przez szparę:

-       Widzi pan, Węgiełek, ja nazywam się - ostatnie słowa mieszały się już z ochrypłym śmiechem -nazywam się Ignacy Rzecki - powiedział starzec mocnym głosem i zatrzasnął drzwi.

Kiedy Andrzej przebiegł przez kampus uniwersytecki i dotarł do gabinetu, który dzielił z profesorem, nie znalazł w nim przełożonego. Na ich wspólnym biurku, przy którym egzaminowali studentów podczas kilku ostatnich sesji, była tylko karteczka wyrwana z leżącego zawsze na biurku bloczku. Charakterem pisma profesora, ale, co dziwne, ołówkiem, napisane było: „Lipce 1025”. Obok kartki leżała słuchawka telefonu, której profesor, zapewne w pośpiechu, nie odłożył. Andrzej podniósł słuchawkę, ale nie zdążył nic zrobić, bo poczuł nagle woń spalenizny.

-       Czajnik! - pomyślał i spojrzał w kąt, gdzie znajdowało się prowizoryczne miejsce do parzenia kawy i herbaty. W bezprzewodowym czajniku, włączanym co rano odruchowo przez profesora po wejściu do gabinetu, nie zadziałał termostat. Woda wygotowała się, i grzałka zaczęła topić plastykowe denko. Zanim Andrzej dopadł do gniazdka i wyrwał wtyczkę z kontaktu, zdążył zająć się kabel i pozostawione w pobliżu książki. A Od nich bezcenna biblioteka profesora Jordanka. Andrzej nie patrzył, jak płonie pierwsze wydanie „Dziadów” Mickiewicza i „Ziemia Obiecana” z autografem Reymonta, tylko zaczął wyciągać z półek płonące książki. Jedna z nich spadła na podłogę. Andrzej zaczął gasić ją nogą. „Za wolno” - pomyślał i wybiegł na korytarz. Przedzierał się wśród tłumu na korytarzu, żeby dotrzeć do gaśnicy, kiedy zaczepił go jeden z jego studentów:

-       Panie doktorze, czy mogę prosić o wpis do indeksu? - zapytał.

-       Nie teraz, do cholery! - wrzasnął Andrzej. - Przepraszam pana - szybko się zmitygował - proszę przyjść na dyżur.

Student uciekł po schodach na parter.

Andrzej wpadł do gabinetu. Regał z książkami do połowy stał w ogniu. Węgiełek uderzył gaśnicą o podłogę i skierował strumień w stronę książek. Po pięciu minutach mógł odetchnąć i sprawdzić straty. Na szczęście żaden z białych kruków nie spłonął do szczętu. Książki były w większości w twardych oprawach i ogień nie zdołał strawić tego co było pomiędzy nimi. Niektóre woluminy miały tylko poprzypalane brzegi, tak, że nie można było odczytać numerów stron, ale i tych było tylko kilka. Większe, na szczęście częściowo odwracalne straty, poczyniła gaśnica.

Osmolony i spocony Andrzej usiadł przy biurku. Wyciągnął z torby puszkę coli i wypił. Zapalił papierosa. Oddech powoli wracał do normy. Kiedy odpakowywał batonika, przypomniał sobie o karteczce profesora. „Co mogło spowodować taki pośpiech u Starego? Przecież zazwyczaj porusza się bardzo powoli. Zostawił włączony czajnik, pisał ołówkiem, a nie piórem? Słuchawkę rzucił na biurko, jakby pędziło za nim stado wilków” - zastanawiał się.

Odłożył słuchawkę i znów podniósł ją do ucha. Sygnał. Nacisnął przycisk „redial”. Zajęte. Powtórzył to jeszcze cztery razy, zanim usłyszał: „Informacja PKP Warszawa, proszę czekać”. Odezwała się muzyka relaksacyjna.

- No nie, akurat teraz...

W końcu odezwała się telefonistka.

- Chciałem zapytać, o której odchodzą pociągi do... - zawahał się przez chwilę, ale zerknął na karteczkę i dodał - ... do Lipiec.

-       Do tych Reymontowskich?

-       Tak, właśnie tam.

-       Niestety, na ten o 10.25 już pan nie zdąży, ale następny odchodzi o 11.20.

-       Dziękuję - skończył rozmowę. Zamknął gabinet i poszedł do sekretariatu:

-       Pani Jadziu - zapytał sekretarkę - czy profesor Jordanek mówił, dokąd wychodzi?

-       Nie, powiedział tylko, że musi gdzieś wyjechać, ale jutro już będzie w pracy. Wpadł tylko na chwilę i wyglądało na to, że się bardzo spieszy. Panie magistrze, czy mógłby pan poświęcić mi chwilę, chciałam z panem omówić dyżury...

-       Przykro mi, pani Jadziu, dzisiaj też muszę wyjechać, ale jutro będę - powiedział i wyszedł z sekretariatu.

Na korytarzu zapalił papierosa i wyszedł z Instytutu odprowadzany krzykiem portierki: - Tu nie wolno palić! Ile razy mam to panu powtarzać!

 

Andrzej wysiadł z pociągu i ruszył do domku z czerwonej cegły, który stał w pewnym oddaleniu od stacji. Już z pociągu zobaczył napis na przedniej fasadzie niewielkiego budynku: „Tu mieszkał Wł. St. Reymont w latach 1889-1891. Społeczeństwo Lipiec z okazji 25-lecia pracy zespołu »Wesele«”. Drzwi były otwarte. Andrzej pchnął je butem i wszedł do niewielkiego pomieszczenia. W środku nie było nikogo. Zobaczył tylko, że w jednym miejscu podłogi zostały zdjęte deski, a ziemię pod nimi rozkopano. Zajrzał do dziury w podłodze, ale nic tam nie znalazł. Wyszedł przed domek i zapalił papierosa.

Palił już chwilę, kiedy strącił popiół i podążył za nim wzrokiem. Wtedy to zobaczył. Pod jego stopami były długie ślady, jakby ktoś ciągnął drugą osobę po ziemi. Podążył za nimi wzrokiem i po chwili zobaczył następny trop. Tym razem były to ślady ruszającego szybko wozu. Poszedł wzdłuż kolein, ale wyraźnie odbity w ziemi ślad urywał się po kilkunastu metrach na szosie, która jak rzeka zacierała wszelki ślad.

- Cholera! - zaklął Andrzej i wrócił na stację. Następny pociąg do Warszawy odchodził za cztery godziny. Na Dworzec Centralny przyjeżdżał dopiero o 17.45.

 

Prosto z dworca pojechał do centrum, do mieszkania rzekomego Ignacego Rzeckiego. Kiedy nikt nie odpowiedział na jego pukanie, nacisnął klamkę. O dziwo, drzwi nie były zamknięte! Delikatnie je otworzył. Widok, który ukazał się jego oczom zmroził mu krew w żyłach. Mieszkanie było puste. Nie został w nim żaden z mebli, które stały tam rano. Świeżo pobielone ściany jeszcze pachniały farbą. Coś zaszurało w głębi mieszkania. Andrzej wszedł do saloniku, w którym przyjął go fałszywy Rzecki i zobaczył robotnika, który stał na drabinie i malował sufit:

-       Proszę pana - odezwał się Andrzej - tu dzisiaj rano mieszkał Ignacy Rzecki, taki starszy pan z bokobrodami...

-       Ja nic nie wiem - odparł malarz - dostałem dzisiaj rano telefoniczne zlecenie, że mam być tu o 15.00 i wymalować mieszkanie. No to jestem. I maluję. Lepiej niech pan stąd wyjdzie, bo wezwę policję.

 

Całą drogę do domu profesora Andrzej starał się przeniknąć sens wydarzeń tego dnia. Gdzie jest profesor? Jeśli ktoś go porwał, to po co? Tramwaj stanął na przystanku na Mokotowie i Andrzej wszedł do ciemnej klatki starej kamienicy, w której mieszkał profesor.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl