[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PROLOG CZ.I

 

SAMOTNOŚĆ W SIECI

 

Anglia, Londyn, rok 1995

 

            Chaos, czyli wszystko to, co nastało po pokonaniu Voldemorta. Bandy hulających po kraju śmierciożerców plądrowały i zabijały bez skrupułów wszystkich napotkanych mugoli, a Ministerstwo wydawało się być bezsilne. Biuro Aurorów stało się zwykłym biurem zabójców, którzy likwidowali punkty zapalne buntu. Oczywiście działali legalne, choć w tych czasach dopuszczalne było wszystko. Bo jak można uzyskać licencję na zabijanie? Nowy Minister, Aleksy Flinks trzymał się kurczowo rozchybotanego stołka i urzędu, który przyszło mu piastować, w chylącym się do upadku Imperium Brytyjskim.

 

            Ten dzień nie miał różnić się niczym od poprzednich. Jak co dzień kobieta obudziła się z sennego koszmaru, jakim była noc poprzerywana wrzaskiem i przerażeniem w oczach jej ofiar. To samo cuchnące przerażenie. Jak co dzień rano wypiła kubek mocnej kawy, zalewając gardło potężną falą goryczy pomieszanej z wybornym smakiem kofeiny. Potem przybranie maski obojętności na bladą twarz i martwego, pozbawionego jakiejkolwiek radości pustego uśmiechu na usta.

 

Rutyna.

 

A jednak…

 

Coś niepokojącego czającego się w powietrzu przyprawiało ją o mrowienie na karku. Czuła to. Przestrzeń wokół niej drgała nieznacznie, przesączona strachem i tajemnicą, która łagodnie łamała się pośród harmonii dźwięków i kształtów. Uśmiechnęła się kapryśnie, wsuwając na nos duże, czarne okulary i rozkładając nad głową parasol. Październik. Padało w każdym zapyziałym mieście w Anglii. Uroki kontynentu. A może to pogoda buntowała się przeciw okrucieństwu? Zajrzała do skrzynki, szukając wzrokiem niebieskiej koperty wśród sterty bezwartościowych, kolorowych ulotek, które pojawiały się znikąd każdego ranka, zalewając ją informacjami na temat cen mięs i nabiału w pobliskim supermarkecie. Zwykłej koperty, w której starannym, pochyłym pismem wydawano wyrok śmierci na kolejną osobę z nazwiskiem, które czarnym atramentem rozlewało się po białej kartce. Dodatkowo paszport wystawiony na fałszywe nazwisko, plik mugolskich banknotów i bilety najdroższych linii lotniczych. Obowiązkowo pierwsza klasa. Tym razem było inaczej. Poirytowana wyciągnęła otuloną w czarną skórę dłonią białą, urzędową kopertę z logiem Ministerstwa Magii. Dwie litery M splecione razem gałązką bluszczu. Prychnęła cicho pod nosem. Sam Minister prosił ją o spotkanie. Idiota. Przeklinając wiatr, który usilnie starał się zdmuchnąć z jej głowy ciemny kapelusz, poprawiła kołnierz czarnego płaszcza. Omijając kałuże, wsiadła do grafitowego mercedesa, pragnąc dostać się do centrum i jak najszybciej opuścić tą chorą, mugolską dzielnicę, jaką było Hallway Square. Nie znosiła tego miejsca, jednak było najbezpieczniejszym w Londynie. Wśród bandy nic niepodejrzewających mugolaków najwygodniej było udawać pogrążoną w żałobie wdowę, która straciła męża w katastrofie lotniczej.

 

Nikt nie znał jej prawdziwego nazwiska, nikt nigdy nie ujrzał jej oczu. Jedynie krwistoczerwone usta wygięte w szyderczym uśmiechu. Taka już była. Taka stała się po ich śmierci. Nie stała po niczyjej stronie, pragnęła tylko zabrać do grobu tyle cuchnącego ścierwa ile się dało. Pracowała dla tego, kto najwięcej dawał. Aktualnie Ministerstwo miało najwięcej do zaoferowania.

 

Czarny obcas mocniej naparł na pedał gazu w mercedesie, który mknął pośród szarej mgły unoszącej się nad London Bridge.

 

***

 

            Atrium o tej godzinie było jeszcze puste, nie licząc bezdomnych, którzy spali, schowani we wnękach kominków, pozostałościach po wielkiej sieci Fiuu. Teraz był to przytułek dla pijaków. Z poszarzałych, podartych plakatów wiszących na ścianach, łypały na nią złowrogie twarze przestępców, którzy uciekli z Azkabanu tuż przed jego zburzeniem. To zdarzenie porównywalne było jedynie ze zburzeniem Bastylii we Francji i rozpoczęciem rewolucji francuskiej, z tą tylko różnicą, że wtedy był rok 1789 i po kraju nie pałętały się spragnione ludzkich dusz bandy dementorów, które wyrwały się spod jarzma Ministerstwa, oraz szaleńców, którzy już dawno postradali wszystkie zmysły. I tak wyglądał przewrót w Anglii. Nikt nie spodziewał się, jak katastrofalne w skutkach okaże się ingerowanie magii w życie osób spoza tego świata. Złota fontanna stojąca na środku, która niegdyś zachwycała swoim ogromem, teraz była jedynie płaczącym obrazem tamtych dni. Po licznych grabieżach, jakie miały miejsce podczas pamiętnej rewolucji i obalenia dotychczasowej władzy, z pomnika uchował się jedynie koślawy goblin bez uszu, za które pewnie jakiś złodziejaszek dostał parę galeonów na Nokturnie. Przy dobrych wiatrach i umiejętnościach targowania, może starczyło mu na butelkę Ognistej Whisky.

 

Prychnęła, przyspieszając kroku i wchodząc do zardzewiałej windy. Wartownik śpiący przy swoim stanowisku nawet nie podniósł głowy, gdy winda ruszyła z przeraźliwym zgrzytem na ostatnie piętro.

 

-Biuro Ministra Magii wraz z Departamentem Walki Ze Zorganizowaną Przestępczością – obwieścił chłodny, kobiecy głos, który ze starości aparatury począł lekko rzęzić. Nim kraty rozsunęły się do końca, zniesmaczona kobieta kroczyła już korytarzem, widząc w oddali połyskującą, złotą tabliczkę, teraz lekko przekrzywioną, która informowała, że to gabinet Ministra Magii. Jej kroki odbijały się echem od popękanych i gdzieniegdzie pozbawionych tynku ścian. Zdjęła czarną rękawiczkę, pukając w dębowe drzwi wąskimi palcami, zakończonymi pomalowanymi na czerwono paznokciami. Po usłyszeniu zaproszenia weszła do pomieszczenia, lustrując uważnie zgarbioną postać Aleksa Flinksa, który uniósł wzrok znad papierów piętrzących się na jego biurku. Skinęła lekko głową, bez zaproszenia siadając naprzeciw niego.

 

Gabinet Ministra jako jedyny wydawał się być taki jak kiedyś. Może bardziej zagracony i zaśmiecony, jednak cały czas taki sam. W kominku trzaskał wesoło ogień, zupełnie niezrażony czasami, jakie nadeszły, tańcząc na ramach obrazów dawnych właścicieli złotego sygnetu, który teraz połyskiwał na serdecznym palcu mężczyzny siedzącego przed nią. Ten przypatrywał się jej niepewnie znad prostokątnych okularów, nerwowo bawiąc się długopisem. W końcu nabrał powietrza w płuca, i chrząkając cicho, spytał:

 

-To pani?

 

Skinęła nieznacznie głową uznając, że na tak infantylne pytanie Flinks nie oczekuje odpowiedzi.

 

Nieco speszony jej ignorancją, rzucił przelotne spojrzenie na zamknięte drzwi, w tym czasie, w którym ona zastanawiała się, co za zapach miesza się z wanilią unoszącą się w powietrzu.

 

-Mam dla pani zlecenie.

 

Nie poruszyła się, uważnie obserwując go spod czarnych szkieł.

 

-Oczywiście pieniądze z góry zostaną przelane na pani konto w Zurychu. – Kontynuował dalej, niezrażony jej milczeniem. Podsunął w stronę kobiety białą kopertę, na której zatrzymał wzrok. Chwyciła ją do ręki, wkładając do jednej z wewnętrznych kieszeni stylowego płaszcza. Wstała, kierując się powoli do wyjścia.

 

-Wolałbym, żeby pani…

 

Odwróciła się z powrotem w jego stronę, unosząc lewą brew w geście irytacji.

 

-Nigdy nie robię tego przy zleceniodawcach. Dlaczego miałabym zrobić to tym razem? – Odezwała się w końcu aksamitnym, nieco gardłowym głosem, który zjeżył włosy na jego głowie.

 

-Nalegam – wiele kosztowały go te słowa. Przełknął ślinę, chowając drżące dłonie na kolanach pod biurkiem.

 

Kobieta zacisnęła usta, szukając koperty. Otworzyła ją zręcznie, kryjąc zdziwienie pod wystudiowaną maską obojętności. Była przecież profesjonalistką.

 

-Podwójna premia, siedem dni. Po wykonaniu tego zlecenia wycofuję się, a pan wpisuje mnie do rejestru jako zaginioną.

 

Ton nieznający słowa sprzeciwu. Przy drzwiach zatrzymała się ponownie, patrząc na niego przez ramię.

 

-Już wiem. To strach. Cały gabinet nim cuchnie.

 

Kiwnęła nieznacznie głową, opuszczając pomieszczenie.

 

Mężczyzna głośno wypuścił powietrze z płuc, kryjąc twarz w dłoniach. Że też z takimi ludźmi przyszło mu pracować! Jak mógł zgodzić się na ten przewrót? Jego pozycja z każdym dniem była słabsza, a wszyscy dawni sojusznicy, współwinni spisku, odwrócili się do niego plecami. A miało być tak dobrze! Najpierw ciche zabójstwo. Przecież facet prędzej czy później sam by wykorkował. Miał blisko osiemdziesiąt lat! Potem szybki proces innych rangą ministrów podejrzewanych o współpracę z Voldemortem i zajęcie posady. Teraz to jego urząd chylił się ku upadkowi, a on musiał utrzymać się na nim jak najdłużej. Respekt. Coś, co chciał wzbudzać u innych, a czego nigdy nie posiadał. Taką potęgą władała ona. Widział ją pierwszy raz, a już wiedział, że nie chciałby już nigdy jej spotkać.

 

Mówiono o niej, że pojawia się jak cień, a znika jeszcze szybciej. Mówiono, że niczego się nie boi, że często igra ze śmiercią i uwielbia żyć na krawędzi. Nikt jednak nie wiedział, dlaczego zabija. Z zemsty? A może była to tylko zabawa?

 

Wysoka, szlachetna kobieca sylwetka. Zawsze czarny garnitur i szpilki. Brązowe włosy spięte w nienaganny kok, blada twarz zasłonięta do połowy czarnymi okularami i duże, krwistoczerwone usta, wygięte w martwym uśmiechu. Zawsze ta sama.

 

Mówiono o niej, że była kochanką diabła. Mówiono, że dziwką śmierci.

 

Zawsze ta sama.

 

Zawsze samotna.

 

 

 

***

 

 

 

Zapaliła papierosa, w zadumie mieszając zawartością przybrudzonej szklanki w jednym z pubów na Nokturnie. Bursztynowy płyn, wątpliwej jakości, ale zawsze alkohol.

 

Kretyn. Gdyby nie tacy jak ja, już dawno oglądałby rybki na dnie Tamizy.

 

Powoli zaciągnęła się tytoniowym dymem, napełniając nim całe płuca, pieszcząc wszystkie zmysły. Zmrużyła oczy, opierając się leniwie o blat stołu. Tutaj miała dobry widok na wejście.

 

Zwykła speluna, jedna z wielu, które działały na tej ulicy. Parę stołów i krzeseł ciasno zgromadzonych w ciemnej, cuchnącej stęchlizną piwnicy. Lepka od brudu podłoga idealnie kontrastowała się z pajęczynami, które leniwie zwisały z zakurzonego żyrandolu. Wazony ustawione na stołach były nadgryzione zębem czasu i ludzką furią, a kwiaty, które niegdyś w nich stały, były teraz suchymi, pozbawionymi życia badylami. Zabawne, były zdane na łaskę człowieka i zginęły.

 

Uśmiechnęła się pod nosem.

 

W pomieszczeniu był jeszcze tylko jeden mężczyzna, który najwidoczniej usnął z twarzą opartą o stół.

 

Tak, tak było dobrze.

 

Byle by tylko godnie przetrwać kolejny, pierdolony dzień jeszcze gorszego życia.

 

Tak, tak było dobrze.

 

Była sama.



 

PROLOG CZ.II

 

OKRUCHY ŻYCIA

 

Londyn; Bromley, październik 1995r.

 

 

            Kryjąc się w cieniu rzucanym przez pobliskie budynki, ciemna postać skręciła w róg Abbey Road i Grove End, stając w jednym z cichych zaułków, rozglądając się nerwowo. Nie znosiła tego miejsca. Odwróciła się gwałtownie, słysząc szelest przy jednym z pełnych kontenerów na śmieci, ustawionych rzędem pod ceglaną ścianą. Pospiesznie uniosła przed siebie różdżkę, celując w martwą przestrzeń przed nią. Zagryzła wargę z irytacji, rozluźniając kurczowo zaciśnięte na patyku palce, widząc niewielkiego kota, który przemknął jak rozmigotany cień, pomiędzy workami. Czarny, bo jakże by inaczej. Wykrzywiła usta w cynicznym uśmiechu, ruszając dalej.

 

W świetle zardzewiałego, neonowego szyldu, który podświetlał podczas krótkich spięć napis „ART. TYTONIOWE”, odbiła się blada twarz kobiety ukrytej za szkłami czarnych okularów. Zdjęła z dłoni ciemną, skórzaną rękawiczkę, wystukując znany kod, który pamiętali już tylko nieliczni. Jedynie ci, którzy płacili z góry i o nic nie pytali. Jej usta ułożyły się w kpiącym uśmiechu. To coś jak sklep Olivandera w czarnym, kabaretowym wydaniu. Po chwili dało się słyszeć cichy szelest przesuwania rozlicznych zamków, które z pewnością nie były w tak opłakanym stanie jak zardzewiały szyld nad jej głową, który skrzypiał uciążliwie przy każdym podmuchu wiatru.

 

Weszła szybko do przyciemnionego pomieszczenia, które rozświetlała jedna, neonowa żarówka, wisząca na gołym kablu pod sufitem, dając jedynie niezdrową, niebieską poświatę.

 

-Witaj, Vivian. Dawno cię u mnie nie było – mruknął mężczyzna, który już od jakiegoś czasu przyglądał jej się zza lady stojącej pod przeciwległą ścianą. W przestrzeni unosił się nieprzyjemny zapach stężonego tytoniu, mieszając się z ostrym zapachem prochu strzelniczego. Kobieta ruszyła w głąb pomieszczenia, uśmiechając się blado.

 

-Wiesz jak to jest, James… Mam ostatnio dużo roboty.

 

Kiwnął głową, stawiając przed nią przybrudzoną szklankę z koniakiem.

 

-Niedługo zwinę biznes, Viv. Klientów ubywa i kręci się tutaj coraz więcej podejrzanych typów. Zaczynają węszyć… Ja sam niedługo zwariuję oczekując zbawienia, rozmawiając z mordercami pozbawionymi klasy.

 

Skinął w jej kierunku głową, jednak ona zdawała się nie dostrzegać jego gestu. Zapatrzona przed siebie, obracała w dłoniach szklankę.

 

-Ja też odchodzę. To moje ostatnie zlecenie. – Powiedziała w końcu, patrząc na niego spod okularów. – A potem mam nadzieję już nigdy cię nie zobaczyć, James. Bez urazy, oczywiście.

 

Jego kąciki ust zadrgały, odpowiadając na jej delikatny uśmiech.

 

-Czego potrzebujesz tym razem?

 

Kobieta wyjęła z kieszeni płaszcza białą kartkę, przesuwając ją po ladzie w jego kierunku. Brwi mężczyzny uniosły się nieznacznie do góry, gdy blask neonu rozświetlił jej powierzchnię.

 

-Ciężko, co? – Bardziej stwierdził, niż zapytał, otwierając jak dotąd ukrytą klapę w podłodze. Chwycił latarkę leżącą pod barem, zagłębiając się w mroku piwnicy.

 

Kobieta odszukała w kieszeni paczkę papierosów, wyjmując jednego i zapalając go leniwie. Zasnuta chmurą szarego dymu, westchnęła cicho, rozglądając się po pomieszczeniu. Betonowe, niepokryte tynkiem ściany i surowa podłoga. Parę chyboczących się krzeseł, ustawionych jedno koło drugiego pod ścianą. Część leżała niedbale na drewnianym stole z kulawą nogą, który opierał się ciężko o stos książek telefonicznych. Pod zabitym deskami oknem stało brązowe, zniszczone pianino, które z upływem czasu, pozbyło się wierzchniej sklejki imitującej drewno bukowe.

 

-Przydałaby się tutaj kobieca ręka, wiem.

 

Odwróciła się do niego twarzą, patrząc na torbę, którą położył przed nią na blacie.

 

-To będzie trochę kosztowało. Wiesz, jak trudno jest teraz cokolwiek zdobyć. – Spojrzała na jego twarz ukrytą w cieniu.

 

Kiwnęła głową.

 

-Dopisz to do mojego rachunku. Wiem, że nie byłbyś na tyle głupi, aby mnie oszukać. – Powiedziała to z delikatnym uśmiechem na ustach i gdyby nie okulary, mężczyzna dostrzegłby wesołe iskierki tańczące w jej brązowych oczach.

 

Skinął głową w milczeniu, jednak jego kąciki ust podniosły się nieznacznie do góry. Podał jej torbę, którą ona chwyciła jedną dłonią, kierując się w stronę wyjścia.

 

-Dorzuciłem paczkę Irisów. Wiem, że bez nich nie potrafisz się obejść. – Powiedział zatroskanym głosem ojca. – Za dużo palisz, Viv.

 

Zatrzymała się przy framudze, lustrując uważnie postać pięćdziesięcioletniego mężczyzny stojącego za ladą. Lekka siwizna przyprószyła jego czarne włosy, dodając mu swoistej powagi. Wysoki, majestatyczny i mimo upływających lat, cały czas bardzo przystojny. Miał na sobie zwykłą, ciemną szatę czarodzieja, która lekko opinała się na jego mocnych ramionach.

 

-Czy mówi to człowiek, który prowadzi sklep z artykułami tytoniowymi? – Uśmiechnęła się pod nosem. – Dzięki, James.

 

Otworzyła drzwi, czując na twarzy mroźne powietrze, które dostało się do płuc.

 

-I… mam nadzieję, że już nigdy nie będziesz musiał mnie spotkać.

 

Lubiła go. Szanowała za profesjonalizm i punktualność w realizacji zleceń. Dodatkowo raczył ją swoistym poczuciem humoru, które tak lubiła i był jego główną zaletą. Kiedyś doskonały mąż i ojciec dwójki dzieci. Wiedziała tylko, że zostali zamordowani. Żałowała, że musi obcować z ludźmi, którzy pochodzili z kręgów sprawców. Nie wiedziała, co popchnęło go w tym kierunku. Może kierowała nim zemsta, tak jak nią? Jednak nigdy nie odważyła się spytać. On też nie pytał. Nigdy nie pytał… I to chyba było wspólnym ogniwem, które ich połączyło.

 

Ostatecznie wyszła ze sklepu niosąc w czarnej torbie egzemplarz rewolweru Nougant wz. 1895. Produkt belgijski, kalibru 7, 62 mm z nabojami o specjalnej konstrukcji, gdzie pocisk w specjalny sposób schowany był w łusce. Oczywiście zapasowy magazynek na 7 kul. Staromodny, jednak kobieta uwielbiała jego dopasowanie do dłoni i ciężar, dający poczucie swoistego bezpieczeństwa i przewagi. Dodatkowo czeski pistolet samopowtarzalny CZ 122 i Desert Eagle, na silny nabój rewolwerowy 357 Magnum z lufą długości 10 cali, zaprojektowany w 1978 r. przez amerykańską firmę Magnum Research. Produkt najwyższej jakości, który lubiła za precyzję i tą cichą sprawność, z którą mogła współpracować. Gratis trzy paczki damskich papierosów, bez których faktycznie nie mogła się obejść. Vogue Menthle Eclat, Irisy Mentholowe i te Viva, pozostawiające subtelną nutę wanilii w ustach.

 

Wina spadała zawsze na mugolskich, prymitywnych terrorystów. Różdżka nigdy nie była narzędziem zbrodni.

 

Nigdy.

 

Za bardzo szanowała magię, aby stała się swego rodzaju zwykłą mocą w nieodpowiednich rękach. Poza tym… bardziej bolało. O tak, z pewnością była to jedna z tych przyczyn, dla których kobieta uwielbiała pociągać za spust.

 

*

 

 

 

Londyn; dzielnica Kensington.

 

 

 

                   Cmentarz Brompton był jednym z tych niewielu miejsc, w których zawsze czuła się zagubiona i samotna. Wtedy też najczęściej dopadały ją tłumione głęboko w odległych zakamarkach duszy wyrzuty sumienia, które niemal rozrywały ją od środka. Zaraz potem jednak zalewała ją fala złości na siebie, za głupotę i na cały ten cholerny świat, który zabrał jej ich wszystkich.

 

Poprawiła kołnierz czarnego płaszcz, walcząc z wichurą, która bawiła się jej brązowymi lokami przesłonionymi przez kapelusz. Jej obcasy zapadały się w podmokłym gruncie, jednak kobieta brnęła dalej między poszarzałymi nagrobkami, znając tę trasę na pamięć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że szła do nich za każdym razem, kiedy była tak smutna, że nie potrafiła poradzić już sobie z własną tęsknotą i poczuciem winy, że gdyby nie ona…

 

Stanęła przed zadbanym nagrobkiem, świadczącym o jej podłym nastroju ostatnimi czasy. Wymieniła świeże jeszcze kwiaty na bukiet goździków, patrząc na błyszczącą od deszczu marmurową płytę, na której złotymi literami wygrawerowano dane dotyczące jej rodzicieli. Matka zginęła parę lat temu na raka, ojciec rok później, zmęczony tęsknotą. Może to i dobrze. Nie widzieli, jak ich jedyna, ukochana córka się stacza.

 

Usiadła na ociekającej wodą ławeczce, wzdychając cicho. Oprócz uspokajającego szumu deszczu zatrzymującym się na liściach pobliskich wierzb, do jej uszu nie docierały żadne inne dźwięki. Cmentarz odgrodzony był od ulicy dużym parkiem i mocnym, kamiennym murem z przepiękną bramą. Posągi ustawione pod drzewami, pozbawione były miękkiego światła, które o tej porze roku chowało się za ciemnymi chmurami zasnutego szarością nieba. Między dużymi wierzbami widoczna była kaplica wzorowana na bazylice św. Piotra w Rzymie, zaprojektowana przez Benjamina Bauda, jak cały cmentarz. Powstał w 1836 roku, kiedy to w Londynie wybuchła epidemia wywołana katastrofalnymi warunkami sanitarnymi. Parlament zdecydował o budowie siedmiu komercyjnych cmentarzy w obrębie miasta, a Old Brompton był właśnie jednym z nich.

 

Nabrawszy w płuca świeżego powietrza, wstała cicho, rozdarta w środku. Tak dawno u nich nie była… Nie mówiąc o tych, którzy zamknięci w jej sercu na zawsze, już nigdy nie mieli się stamtąd wydostać. Jednak tam nie była w stanie jeszcze pójść. Jeszcze nie teraz.

 

Skręciła w brukowaną dróżkę znajdującą się po jej prawej stronie, przechodząc do bardziej zaniedbanej części parku. Po chwili stanęła przed rodzinnym grobowcem ludzi, których kochała nad życie i których niedane jej było już nigdy spotkać. Znalazło się tam również miejsce dla jej ukochanego przyjaciela, którego traktowała jak brata, i który spoczywał teraz pośród rodziny Weasley’ów, oddalony setki mil od grobu swoich rodziców. Położyła na szorstkim kamieniu samotną, czerwoną różę, która przedstawiała wszystko to, czego sama nie była w stanie powiedzieć. Karmazyn w okrutny sposób zarysował się na czarnym marmurze, pokrytym warstwą gnijących liści. Zacisnęła powieki, nie pozwalając wypłynąć łzom, które zatrzymały się w gardle, boleśnie zaciskając się w jej przełyku. Nikt już nie pamiętał, ile zrobiła ta rodzina dla całego świata. Nikt już nie pamiętał, o Harrym Potterze, Chłopcu – Który – Przeżył, który teraz leżał głęboko pod brunatną, mokrą warstwą ziemi.

 

Paradoks.

 

Ludzie nie pamiętali, lub tak jak ona, nie chcieli pamiętać. Tak, tak było najłatwiej. Odwróciła się na pięcie, zlizując z warg słony posmak łez. Pustka czająca się w jej oczach ponownie została zakryta czarnymi szkłami jej okularów.

 

Do nich nie była w stanie pojechać. Nie była gotowa zmierzyć się z rzeczywistością. Istnieją rany, które nigdy się nie zabliźnią i takie, o których nie chcemy pamiętać. Ważne, by zrobić wszystko, aby nie bolało.

 

Była gotowa.

 

*

 

                    O 5.30 następnego dnia, kobieta wysiadła z taksówki przed ogromnym gmachem Stanstead, jednego z czterech największych lotnisk w Londynie, z dwiema, sporych rozmiarów walizkami i futerałem na skrzypce.

 

Weszła do przepełnionego ludźmi wielkiego hallu, ustawiając się pośród wielu biznesmanów w kolejce, która wiodła do kasy pod dużą tablicą informującą podróżnych, do jakiego miejsca powiedzie ich bramka za punktem kontrolnym. Gdy wreszcie stanęła przed kasjerką, uśmiechnęła się chłodno, podając jej paszport.

 

-Susan Brown? 

 

Kobieta kiwnęła głową, patrząc na rudowłosą asystentkę perswazyjnie. Ta przyjrzała się uważnie jej zdjęciu, by po chwili, nieco machinalnie, pokiwać głową i przepuścić ją przez punkt kontrolny, gdzie kobieta udała się bez jakiejkolwiek obawy. Po chwili była już w sterylnej, białej poczekalni z rzędem równo ustawionych, czarnych foteli, czekając aż samolot, którym miała opuścić Wielką Brytanię, będzie gotowy do startu.

 

Po godzinie lotu jej sylwetka zniknęła w tłumie na lotnisku Beauvais we Francji.



 

PROLOG CZ. III

 

ZAMKNIĘCI W PRAGNIENIACH MYŚLI

 

 

Paryż, październik 1995r.

 

 

            Lot do Francji zdawał się trwać niespełna jedno mrugnięcie okiem. Gdy otępiała kluczyła pomiędzy tłumem ludzi w hali lotniska, w dalszym ciągu nie zdawała sobie sprawy, że za 24 godziny będzie wolna. Pozostał jeszcze jeden krok.

 

Zgubić duszę pośród chmur i oderwać się od ziemi.

 

*

 

            Czy śmierć człowieka, do którego skroni przyłożyła właśnie pistolet miała być jej wyzwoleniem?

 

Samotny, w wielkiej willi na obrzeżach miasta, sprawiał wrażenie, jakby na nią czekał. Nie sądziła, że pójdzie jej tak łatwo. Po przełamaniu paru klątw bez problemów dostała się do środka. Zastała go w gabinecie na pierwszym piętrze, pogrążonego w modlitwie. Siedział za biurkiem, ze splecionymi rękami ułożonymi na blacie. Gdy weszła, podniósł powoli wzrok, w którym nie dostrzegła nic prócz smutku.

 

-A więc to jednak prawda? – odezwał się po długim milczeniu zmęczonym głosem.

 

Uniosła jedną brew, ładując pistolet.

 

-Kobieta – cień naprawdę istnieje.

 

Spojrzała w jego twarz, przyglądając się licznym zmarszczkom, które przecinały skórę wokół ust i migdałowych oczu.

 

Nie zawahała się.

 

Jej sprawny palec zatańczył na spuście.

 

Głowa Ministra Francji spoczęła ciężko na blacie mahoniowego biurka i gdyby nie gęsta, czerwona ciecz spływająca wzdłuż jego czoła aż do rozchylonych ust, można było pomyśleć, że mężczyzna śpi.

 

            Odwróciła się na pięcie, odprowadzona do drzwi niewidzącym, porażającym pustką wzrokiem.

 

***

 

            Niespokojna, przyspieszyła kroku, starając się jak najszybciej wydostać z jednej ze ślepych uliczek w Dzielnicy Łacińskiej. Od jakiegoś czasu jej niezawodny instynkt krzyczał, że nie jest sama. W ułamku sekundy wyciągnęła z kieszeni płaszcza rewolwer, odwracając się gwałtownie, celując w napastnika. Majaczący przed nią cień uczynił to samo i kiedy wiązka światła wydobywająca się z jego różdżki spoczęła na twarzy, rozluźniła się nieznacznie. Jakieś dziesięć kroków przed nią stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, ubrany w czarne spodnie od garnituru i ciemny, sięgający łydki płaszcz. Przeniosła wzrok na bladą twarz o zdecydowanych rysach i silnie zarysowanej szczęce pokrytej kilkudniowym zarostem. Niezwykle zagadkowe oczy o stalowych tęczówkach rozjaśnił teraz lekki uśmiech ułożony na idealnie wykrojonych, bladych ustach. Spod rondla czarnego kapelusza wydostało się kilka kosmyków platynowych włosów. Na szyi, tuż pod lewym uchem, widoczna była cienka, podłużna blizna.

 

Większość kobiet, która go spotkała mówiła, że jego uroda jest tak duża, że aż nie do zniesienia. Był jednak tak samo okrutny jak piękny. Jeden z najlepiej opłacanych płatnych zabójców, który nigdy nie popełniał błędów. Tak jak ona należał do tych, którzy nie trzymali niczyjej strony. W branży pojawił się w tym samym czasie co ona, co oczywiście wiązało się z wzajemną konkurencją.

 

            Mężczyzna powoli opuścił broń, którą do tej pory trzymał wycelowaną w pierś kobiety. Uczyniła to samo i napięcie, które jeszcze przed chwilą między nimi było, zagłuszone zostało mocniejszymi odczuciami.

 

-Cóż za spotkanie po latach, Vivian – odezwał się głębokim, aksamitnym głosem, wprawiając cząsteczki powietrza w przyjemne drganie. Uśmiechnął się po części ironicznie, po części filuternie.

 

Doskonale pamiętała kiedy widzieli się po raz ostatni. Niespełna trzy lata temu w Buenos Aires, kiedy ktoś z branży spaprał robotę. Ona zabiła obiekt, on niekompetentnego agenta i chcąc nie chcąc, pomogli sobie w ucieczce.

 

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl