[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ann Major
Paryskie rendez-vous
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Odgłos kroków odbijał się głośnych echem od ścian klat-
ki schodowej. Josie Navarre biegła na górę do paryskiego
mieszkania przy ulicy Cardinal Lemoine. Pokonywała po
cztery kamienne schody naraz.
Bardzo się spieszyła. Może chciała się poddać urokom sma-
kowitego jedzenia, które właśnie kupiła? A może nie chciała,
by ktokolwiek zauważył, że Wigilię spędza sama? Jednak czy
kogokolwiek w tym mieście to obchodziło? Na dodatek słodki
Lucas pojechał na święta do domu, do Teksasu.
Wyjęła klucze. Odpędzała od siebie myśli o innych do-
mach w mieście przepełnionych rodzinami, dziećmi, prezen-
tami, dźwiękami muzyki i zapachem wigilijnych potraw.
Starała się zapomnieć o matce i o swoich przyrodnich
braciach, przez których nie pojechała do domu, do Nowe-
go Orleanu.
-
Nie mogę przylecieć nawet na kilka dni? - pytała, choć
wcale nie była gotowa na spotkanie z rodzinką.
-
Niestety, nie - zdecydował Armand, starszy brat, który
zawsze lubił narzucać swoje zdanie. - A propos, kto miałby
się zająć w tym czasie galerią Brianny?
 Jak na złość, jej najlepsza przyjaciółka Brianna potrzebo-
wała zaufanej osoby, która zajęłaby się jej paryskim miesz-
kaniem i galerią. Wyjechała na miesiąc miodowy w tym
samym czasie, kiedy Josie popadła w poważne tarapaty i mu-
siała czmychać jak najdalej od Nowego Orleanu.
-
Brianna powiedziała, że mogę zamknąć galerię na okres
świąt - poinformowała Josie brata.
-
Masz tam zostać! Maluj! Trzymaj się z daleka od kło-
potów.
-
Co jest takiego specjalnego w Bożym Narodzeniu? - za-
pytała głośno, zwracając się do pustych ścian na klatce scho-
dowej, których gospodyni domu, madame Picard, zabroni-
ła jej przemalować. - Pomyśl sobie, jaką jesteś szczęściarą.
Masz całą noc przed sobą. Armand miał rację. Maluj!
Zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi do mieszka-
nia. Unikała windy, która była ciasna jak klatka i trzeszcza-
ła, jakby się miała zaraz rozlecieć. Przerażała ją tak samo jak
paryskie metro, klaustrofobiczne w godzinach szczytu. Do-
stała zadyszki od długiego marszu w śniegu. Szła z galerii do
domu pieszo, a teraz jeszcze pokonała cztery piętra w górę.
Poluzowała szalik, a z ust buchała jej para.
Usiłowała się uporać z zamkiem w drzwiach mieszkania
Brianny. Choć ustąpił, drzwi nie chciały się otworzyć. Kop-
nęła je z taką mocą, że kawałek drewnianej framugi uderzył
w ścianę, a ona sama zachwiała się i upadła na kolana. Pa-
pierowa torba, w której znajdowały się smakołyki na kolację,
wypadła jej z rąk.
Kiedy zatrzasnęła drzwi, pomaszerowała prosto do wy-
sokiego okna, które wychodziło na podwórko. Było ciemno
i cicho. Madame Picard, która miała słabość do wina, czosn-
ku, wnuków i plotek, powiedziała jej, że wszyscy lokatorzy
wyjechali na święta.
- Wszyscy z wyjątkiem ciebie, panienko. Mam zrobioną
zaledwie jedną rezerwację. Jak tylko gość się zamelduje, wy-
jeżdżam do Rouen, do mojego wnuka Remiego. - Remi miał
pięć lat i był z niego niezły rozrabiaka. Jak twierdziła mada-
me Picard, miał jej oczy.
We wszystkich mieszkaniach, których okna wychodziły
na podwórko, było ciemno. Josie nie martwiła się więc no-
wym gościem ani nie pomyślała o zasłonięciu okna.
Zimą w Paryżu dni były krótkie i szare, a noce długie
i mroczne. Ale i tak lubiła tutejsze światło. Uwielbiała je rano,
bo było trochę zamglone i przygaszone. Zaraz po wschodzie
słońca biegła do okna i odsłaniała zasłony, by podziwiać bez-
listne drzewa, które wydawały się bezbronne i szczere w swo-
jej nagości na de szarego nieba.
Podniosła z podłogi torbę i pociągnęła za łańcuszek przy
lampie, włączając malutkie czerwone światełka bożonaro-
dzeniowe. Ozdobiła nimi rosnący w doniczce bluszcz. Zerk-
nęła na kopertę, którą dostała od matki. Znalazła w niej kart-
kę świąteczną, krótki list oraz czek. Był to jedyny podarunek,
jaki otrzymała na święta. Poczucie winy i tęsknota za do-
mem zawładnęły nią przez chwilę.
„Mamy takie różne gusta. Nigdy nie wiedziałam, co ci ku-
pić, kochanie. Pieniądze są w takiej sytuacji najlepszym pre-
zentem", pisała matka.
Najlepszym dla ludzi, którzy tak naprawdę się nie znają
lub nie obchodzą.
Josie opróżniła papierową torbę. Wyciągała z niej po kolei
kawę, potem ciepłą brioche, jogurt i jagody, które ułożyła na ta-
lerzu. Wtedy zauważyła błyskające na sekretarce telefonicznej
światełko. Rzuciła się do telefonu jak szalona i usłyszała niski
głos Lucasa Rydera, który zostawił jej wiadomość.
- Wesołych świąt! Strasznie za tobą tęsknię. - Lucas mówił
z czystym teksańskim akcentem. - Wszystkim w rodzinie już
powiedziałem o tobie. Pokazałem im szkice twoich rysunków.
Bardzo się podobały. Cieszą się moim szczęściem.
Jego czułość uradowała ją i zarazem zaalarmowała. Po-
znali się całkiem niedawno na jednym z wernisaży. Lucas
zakochał się w niej jak szalony.
- Może jedynie z wyjątkiem mojego brata - kontynuował
Lucas, a jego głos się zmienił. - On nie rozumie współczes-
nej sztuki. Ani twoich chimer. Mówi, że wyglądają jak wiel-
kie szczury.
Szczury? Wątpliwość, ten nieodłączny diabeł, który nie-
pokoił jej artystyczną duszę, znowu ją boleśnie zranił.
- Zadzwoń do mnie - poprosił Lucas i podyktował jej
numer.
Uśmiechnęła się i zaczęła jeść jagody.
Jedną po drugiej. Popychała je językiem między zęby
i przegryzała pieczołowicie, napawając się ich słodkim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl