[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PRZYGODY
SHERLOCKA
HOLMESA
Artur Conan – DoylePIES BASKERVILLE'ÓW
Rozdział l
Sherlock Holmes
Tego ranka mój przyjaciel siedział przy stole w jadalni. Ja oglądałem przy kominku laskę,
zostawioną poprzedniego wieczora przez nieznanego nam gościa. Była to ładna, mocna laska
z dużą gałką, okolona u dołu szeroką obrączką z napisem: “Jakubów Mortimerowi, MRCS,
od przyjaciół z C.C.H” oraz datą: 1884. Laska pełna godności, poważna, przypominała te,
jakie dawniej nosili lekarze domowi.
– I cóż, Watsonie – odezwał się do mnie Holmes – jakie wysnuwasz wnioski ze swoich
oględzin?
Holmes siedział obrócony do mnie plecami, nie widział, czym byłem zajęty.
– Skąd wiesz, co robię? Gotów jestem uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.
– Nie, ale mam przed sobą srebrny imbryk, wypolerowany jak zwierciadło – odparł.
– Powiedz mi więc, jakie refleksje budzi w tobie laska naszego gościa? Skoro nie zastał
nas wczoraj i nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego odwiedzin, ta przypadkowa pamiątka
nabiera znaczenia. Niechże się dowiem, co wnosisz z tego kawałka drewna o jego właścicielu?
– Sądzę – odpowiedziałem, stosując w miarę możliwości metodę swego przyjaciela – że
doktor Mortimer jest starszym, wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli
go takim dowodem uznania.
– Dobrze – rzekł Holmes. – Wyśmienicie.
– Sądzę także, iż, według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest lekarzem
wiejskim, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.
– Dlaczego?
– Dlatego, że laska kiedyś była bardzo ładna, a teraz wydaje się zniszczona – nie wyobrażam
jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest tak ścięte, że niewątpliwie
kij służy doktorowi do częstych przechadzek.
– Doskonale, zupełnie słusznie! – przytakiwał Holmes.
– Poza tym są tu jeszcze wyrazy: “Od przyjaciół z C.C.H.” Odgaduję, że chodzi tu o jakieś
miejscowe stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia,
a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.
6
– Watsonie, przechodzisz samego siebie – rzekł Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa.
– Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, jakie przygotowałeś łaskawie z moich
skromnych prac, nie doceniłeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą
pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy,
nie będąc obdarzeni geniuszem, posiadają jednak talent budzenia go u innych. Wyznaję, mój
drogi, jestem twoim dłużnikiem.
Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób ł muszę przyznać, że jego
słowa sprawiły mi wielką przyjemność. Często bywałem dotknięty jego obojętnością zarówno
dla mego podziwu, jak i dla moich usiłowań, zmierzających do rozpowszechnienia jego metody
dedukcji. Teraz czułem dumę. Zdobyłem uznanie Holmesa.
Po chwili mój przyjaciel wziął mi z rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa,
podszedł do okna i zabrał się do badania laski przez lupę.
– Ciekawe, chociaż proste – rzekł, powracając na kanapę, gdzie usiadł w ulubionym zagłębieniu.
– Dostrzegam na tej lasce parę wskazówek...
– Czyżby coś uszło mojej uwagi? – spytałem z pewnym niedowierzaniem. – Nie sądzę,
żebym ominął jakiś ważny szczegół.
– Chyba większość twoich wniosków jest mylna. Gdy mówiłem, że stanowisz dla mnie
podnietę, znaczyło to, iż stwierdzenie twoich pomyłek doprowadza mnie przypadkowo do
odkrywania prawdy. Nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie
lekarzem wiejskim i dużo chodzi pieszo.
– Miałem zatem rację.
– Tak jest, pod tym względem.
– I to wszystko?
– Nie, nie mój drogi, nie wszystko... bynajmniej. Tylko, widzisz, mnie się na przykład
zdaje, że prawdopodobnie ofiarowana doktorowi laska pochodzi raczej od zespołu szpitalnego
niż od stowarzyszenia łowieckiego. Litery “C.C.” – to niewątpliwie “Charing Cross”.
– Może masz słuszność.
– Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa i, jeśli przyjmiemy tę hipotezę,
mamy nową przesłankę, która pozwoli nam odtworzyć osobowość naszego nieznajomego
gościa.
– Dobrze, przypuśćmy, że C.C.H. znaczy “Charing Cross
Hospital”, jakie inne wnioski można z tego wysnuć?
– Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!
–Jedynym oczywistym wnioskiem jest fakt, że nasz nieznajomy praktykował w mieście,
zanim przeniósł się na wieś.
– Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Co najpraw-
7
dopodobniej dało sposobność do ofiarowania tego podarunku? Kiedy przyjaciele Mortimera
zebrali składkę na upominek? Niewątpliwie miało to miejsce w chwili gdy doktor opuszczał
szpital, żeby rozpocząć praktykę na własną rękę. Wiemy już, był to podarunek. Najpewniej
doktor porzucił miejski szpital dla wiejskiej praktyki. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze
twierdzenie, że podarunek ofiarowano właśnie z powodu zmiany sposobu
życia?
– Jest to bardzo prawdopodobne.
– A teraz, zechciej zauważyć, doktor Mortimer nie mógł należeć do zespołu stałych lekarzy
szpitalnych. Na te posady powoływani są tylko pierwszorzędni lekarze londyńscy, a ci nie
przenoszą się nigdy na wieś. Kimże był zatem? Lekarzem asystentem, czyli zajmował stanowisko
niewiele wyższe niż starsi studenci. Opuścił zaś szpital przed pięciu laty, masz datę na
lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na
jego miejscu ukazuje nam się trzydziestolatek, miły, skromny, roztargniony i posiadający psa,
którego określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.
Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Holmes przechylił się w tył, puszczając pod sufit
kółka dymu.
– Nie mam sposobu zbicia tego ostatniego wywodu – rzekłem – ale nic łatwiejszego niż
dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora.
Zbliżyłem się do biblioteki, wziąłem z półki Przewodnik lekarski i odszukałem literę M.
Znalazłem kilku Mortimerów, jeden z nich mógł być naszym gościem. Przeczytałem głośno:
“Motrimer Jakub, M. R. C. S. 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent–chirurg w
szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii
porównawczej Czy dziedziczność jest chorobą?. Członek–korespondent szwedzkiego
Towarzystwa Patologicznego. Autor Kilku kaprysów atawizmu («The Lancet», 1882) Czy
idziemy z postępem? («Journal of Psychology», marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen,
Thornsley i High –Barrow”.
– A więc o stowarzyszeniu łowieckim ani wzmianki – rzekł Holmes z drwiącym uśmiechem
– ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wnioskowałeś. Chyba moje wywody się potwierdzą.
Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny, roztargniony.
Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek
miły, jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony zostawi
ci laskę zamiast karty wizytowej po godzinnym czekaniu w twoim salonie.
– A pies?
– Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, przeto pies trzymają mocno
w środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują one, moim zdaniem, że szczęka
jest za duża na jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, do licha, to jest wyżeł!
8
Mówiąc to Holmes wstał i krążył po pokoju; naraz zatrzymał się przed oknem, a w głosie
jego dźwięczała taka stanowczość, iż spojrzałem na niego zdumiony.
– Mój drogi, skąd ta pewność?
– Stąd po prostu, że widzę tego psa u naszych drzwi, a głos dzwonka oznajmia jego pana.
Nie odchodź, proszę cię, Watsonie. To przecież twój kolega zawodowy, twoja obecność może
być użyteczna. Oto dramatyczna chwila losu: słyszysz na schodach kroki człowieka, wchodzącego
w twoje życie i nie wiesz, co ci przyniesie; złą czy dobrą dolę. Czego może, chcieć
doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w kryminalistyce?
Proszę!
Postać naszego gościa przejęła mnie zdumieniem, gdyż spodziewałem się ujrzeć typowego
lekarza wiejskiego. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, szczupły, miał długi nos, zakrzywiony
jak haczyk, wystający między parą oczu szarych, przenikliwych, bardzo blisko
osadzonych i iskrzących się za okularami w złotej oprawie. Ubrany był w tradycyjny, choć
nieco zaniedbany strój, przyjęty przez lekarzy; jego surdut był wytarty, spodnie w dole obszarpane.
Jakkolwiek młody jeszcze, plecy miał zgarbione, głowę pochyloną naprzód; na jego
twarzy malowała się wielka dobroduszność.
Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem.
– Co za szczęście! – rzekł. – Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj czy w biurze
żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym zgubić tej laski.
– Podarunek, prawda? – pytał Holmes.
– Tak jest.
– Od szpitala Charing Cross?
– Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.
– Tam do licha! To niedobrze – odezwał się Holmes, potrząsając głową.
Doktor Mortimer zmrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego.
– Niedobrze? Co? Dlaczego?
– Pokrzyżował pan nasze wnioski. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji ślubu?
– Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję praktyki konsultacyjnej.
Trzeba było stworzyć ognisko domowe.
– Co prawda – rzekł Holmes – nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakubie
Mortimerze...
– Przepraszam, po prostu... jestem skromnym lekarzem.
– I widocznie człowiekiem o zacięciu naukowym.
– Dyletantem najwyżej; zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego nieznanego oceanu.
Przypuszczam; że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...
– Nie, oto mój przyjaciel, doktor Watson.
9
– Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często nazwisko pana wymieniane wespół z nazwiskiem
pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, interesuje mnie pan niesłychanie. Rzadko zdarzało
mi się widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe.
Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w
zastępstwie oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej
pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na tę czaszkę mam wielką ochotę.
Holmes wskazał krzesło osobliwemu gościowi.
– Jesteś pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego – rzekł. Odgaduję z pańskiego
wskazującego palca, że sam pan zwija swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.
Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę oraz tytoń i ze zdumiewającą sprawnością zwinął
papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada.
Holmes milczał, ale jego wzrok, utkwiony uporczywie w naszym gościu, mówił mi, do jakiego
stopnia przybysz ten budzi jego zainteresowanie.
– Przypuszczam – odezwał się wreszcie – że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił
mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.
– Nie, nie, jakkolwiek rad jestem niezmiernie, że nastręczyła mi się taka sposobność. Przyszedłem
do pana, panie Holmes, bo wyznaję, iż nie jestem człowiekiem praktycznym, a nadto
dlatego, że stanąłem wobec zagadki zarówno poważnej, jak i tajemniczej. Ponieważ uważam
pana za drugiego wśród najwytrawniejszych biegłych w Europie...
– Doprawdy! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszy? – przerwał Holmes z
lekkim odcieniem goryczy.
– Prace pana Bertillona zawsze muszą oddziaływać na umysł człowieka ceniącego ścisłość
naukową.
– A więc dlaczego nie udaje się pan do niego po radę?
– Mówiłem o ścisłości naukowej, co zaś do praktycznej strony sprawy pan jesteś jedyny.
Spodziewam się, że mimo woli nie...
–Cokolwiek sądzę – przerwał Holmes – będzie lepiej, gdy damy temu wszystkiemu spokój
i wyjaśni mi pan, doktorze, naturę zagadki, której bez mojej pomocy nie możesz rozwiązać.
Rozdział 2
Przeklęty ród
– Mam w kieszeni rękopis – zaczął doktor.
– Spostrzegłem to, gdy pan tylko wszedł – odparł Holmes.
– Rękopis ten jest bardzo stary.
– Sądzę, że pochodzi z pierwszej połowy XVIII wieku, jeśli nie jest
podrobiony.
– Skąd pan wie?
– Z pańskiej kieszeni wystają papiery, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem fragment
rękopisu. Nieświetny byłby to biegły, który by, widząc to, nie mógł określić daty dokumentu
– z dokładnością około dziesięciu lat. Może pan czytał moją monografię na ten temat?
Pański rękopis jest mniej więcej z roku 1730.
– Z 1742, według ścisłej daty – odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. – Papiery te
powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć wywołała trzy miesiące temu
duże wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Człowiek
wyjątkowego umysłu, przenikliwy, praktyczny, miał równie trzeźwą wyobraźnię jak ja. Jednak
wierzył w ten dokument, a wiara ta przyczyniła się do strasznej śmierci, jaką zginął.
Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach.
– Spójrz, Watsonie – rzekł, zwracając się do mnie – na te s, raz długie, to znów krótkie.
Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.
Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zamazane pismo. Jako nagłówek
widniał napis: Baskerville Hall, a poniżej wielkimi niekształtnymi cyframi: 1742.
– Widzę, że jest to jakby jakieś sprawozdanie.
– Tak, to opis pewnej legendy, dotyczącej rodziny Baskerville'ów.
– Sądziłem, że chce pan zasięgnąć mojej rady w sprawie nowszej i mającej znaczenie
praktyczne.
– Wierzaj mi pan, że to sprawa nowa i niezwykle nagląca, którą trzeba koniecznie wyjaśnić
w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą, jest krótki i
ściśle ze sprawą związany. Pan pozwoli zatem, że go przeczytam.
Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie i zamknął oczy, przybrawszy postawę pełną
11
rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis i głosem donośnym, suchym, czytał następującą
starodawną opowieść:
,,O pochodzeniu psa Baskerville'ów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem
Hugona Baskerville'a w prostej linii, a historię niniejszą słyszałem z ust swego ojca,
któremu znów przekazał ją jego ojciec, przeto spisałem ją, przekonany szczerze ojej prawdziwości.
Chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, że ta sama sprawiedliwość, która
karze za grzechy, umie również przebaczać miłosiernie i że nie ma tak strasznego przekleństwa
na świecie, którego nie można by okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej
zatem wyciągnijcie tę naukę, iż nie należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba stać
się baczniejszym w przyszłości i unikać tych okropnych grzechów, które ściągnęły na naszą
rodzinę wielkie nieszczęścia.
Wiedzcie tedy, że w czasach wojny domowej (której historię, napisaną przez wielce uczonego
lorda Clarendona, polecam gorąco waszej uwadze) zamek Baskerville był własnością
Hugona tegoż nazwiska, człowieka ulegającego dzikim namiętnościom, bezbożnego i rozpustnika.
Sąsiedzi byliby mu wybaczyli te błędy, wiedząc, iż zamek nigdy nie był siedzibą
świętych; jednak okrucieństwa, jakie popełnił podczas hulaszczych zabaw, stały się przysłowiowe
w całej okolicy. Zdarzyło się, że ów Hugon zapałał miłością (jeżeli określenie to,
użyte w danym wypadku, nie będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały
z posiadłością Baskerville'ów. Ale panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała
wielbiciela, znając jego złą sławę.
Pewnego dnia, w wigilię świętego Michała, ów Hugon z pięciu czy sześciu towarzyszami
pohulanek podczas nieobecności ojca i braci wtargnął do majątku i porwał pannę. Przyniósłszy
brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się z kompanami do jadalni, by, jak
zwykle, spędzić noc na pijatyce. Nieszczęśliwa dziewczyna była bliska obłędu, słysząc w
swym więzieniu śpiewy, wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które do niej dobiegały. Wreszcie,
zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy
mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który okrywał i okrywa
jeszcze mur, zsunęła się po rynnie, po czym uciekła przez łąki do rodzicielskiego majątku,
oddalonego o trzy mile.
Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance – a może
żywił i gorsze zamiary – lecz zastał klatkę pustą. Na ten widok, jak opętany przez szatana,
zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół, tłukąc talerze i
kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł, że jeśli jeszcze tej
nocy zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę. Przez chwilę obecni
patrzyli na niego w osłupieniu, aż naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych
krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem panny. Propozycja przypadła do gustu Hugonowi,
12
wyleciał z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu osiodłali klacz, a na dojeżdżaczy, by wypuścili
psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia i uszykował je do biegu.
Człowiek klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili wśród bladego światła księżyca ku łąkom.
Wszystko to dokonało się z tak błyskawiczną szybkością, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli,
co zaszło. Niebawem jednak coś zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili
sobie, o co chodzi i powstał piekielny hałas. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, drudzy
znów o nowe butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu,
dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły
galopem drogą, którą musiała podążać nieszczęśliwa dziewczyna, chcąc się dostać do
domu.
Ujechali tak ze dwie mile, gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzody na łące, a
mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej dziewczyny. Opowieść niesie, że nieborak był
tak wystraszony, iż nie mógł na razie odpowiedzieć; w końcu objaśnił: widział młodą dziewczynę
i pędzące za nią psy.
– Widziałem jeszcze więcej – dodał – widziałem dziedzica z Baskerville'u na czarnej klaczy,
za nim leciał milczkiem pies tak ogromny, że niechaj mnie Bóg uchowa, abym go spotkał
na swej drodze.
Opoje posłali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.
Lecz niebawem krew ścięła się w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt końskich
i czarna klacz bez jeźdźca, okryta pianą, minęła ich w piekielnym galopie, wlokąc cugle
za sobą.
Zdjęci trwogą, jeźdźcy skupili się, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich oddzielnie
chętnie zawróciłby konia.
Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które, znane z odwagi i wszelkich przymiotów
dobrej rasy, stały wokół krzaka i przeraźliwie wyły nad krawędzią głębokiego wąwozu.
Niektóre zaczynały się cofać, inne, z najeżoną sierścią, ze ślepiami nabiegłymi krwią,
okrążały wąwóz.
Grono mężczyzn, już zupełnie otrzeźwionych, zatrzymało się. Większość nie miała odwagi
zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali w dół wąwozu. Rozszerzał się w tym miejscu
znacznie: tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa z owych wielkich kamieni,
jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Na
ziemi leżała bez życia dziewczyna. Widocznie tutaj upadła i skonała ze znużenia i trwogi. Na
jej widok oraz na widok wyciągniętych o parę kroków dalej zwłok Hugona Baskerville'a trzej
śmiałkowie skamienieli. Nad trupem Hugona stał potwór – czarne wielkie zwierzę; przypominał
psa, ale o rozmiarach, jakich nikt jeszcze nie widział.
Potwór miał kły zapuszczone w gardło Hugona; w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżali,
13
wyrwał szmat ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę broczącą
krwią... Trójka jeźdźców, przeraźliwie krzycząc, popędziła cwałem z powrotem przez równinę.
Utrzymują, że jeden z nich. umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj pozostali popadli w
obłęd.
Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu
stal się przekleństwem i plagą naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły
wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie znane.
Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną, nagłą
i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć opatrzności, która rzadko
kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu – tak mówi Pismo Święte.
Polecam was, synowie moi, opiece tej opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia
w pobliżu owego wąwozu, zwłaszcza w godzinach nocnych, kiedy panuje moc złego
ducha.
Historię tę spisał Hugon Baskerville dla swoich synów Rogera i Jana, zalecając wszakże,
aby pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej, Elżbiecie”.
Doktor Mortimer, ukończywszy czytanie, podniósł okulary na czoło i zwrócił spojrzenie
na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął, cisnął resztkę papierosa w ogień i spytał lakonicznie:
– I cóż?
– Czy ta historia nie wydaje się panu zajmująca?
– Owszem; dla amatora bajek o żelaznym wilku.
Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożony dziennik.
– Teraz, panie Holmes, poczęstujemy pana czymś świeższym. Oto numer pisma “Devon
County Chronicle”, z dnia 15 maja br., zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskerville-
'a, który zmarł kilka dni przed tym.
Mój przyjaciel pochylił się nieco naprzód, a wyraz jego twarzy wykazał pewne zajęcie.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]