[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LAURIEN BERENSON

 

 

 

Talizman

 

 

 

 

Talisman

 

 

 

 

 

Tłumaczyła: Małgorzata Fabianowska

Rozdział 1

 

– Wierzcie mi, kolczatka nie jest średniowiecznym narzędziem tortur – powiedziała Kelly Ransome, rozglądając się po klasie, by sprawdzić, jakie wrażenie robi na słuchaczach jej wykład. Szesnastu właścicieli psów zgromadzonych w sali Szkoły Tresury Ransome z uwagą chłonęło jej słowa. Był to pierwszy wykład letniego semestru i na razie Kelly mogła być zadowolona – w oczach kursantów dostrzegła prawdziwe zainteresowanie.

Nie łudziła się, że to wyłącznie jej niepozorna osoba przyciąga uwagę. Nie była brzydka – miała szczupłą, zgrabną sylwetkę, delikatne rysy, łagodne orzechowe oczy i włosy w odcieniu miodu, ostrzyżone na pazia. Temu wyglądowi odpowiadał sportowy, swobodny styl ubioru – luźne spodnie khaki i bawełniana koszulka. Nie należała do osób, które przyciągają spojrzenia. Skupiał je natomiast wielki, czarny, potężnie umięśniony doberman, karnie siedzący u jej lewej nogi.

– Jak widzicie, Thor nosi kolczatkę i wcale nie wygląda na nieszczęśliwego – powiedziała, opuszczając rękę i drapiąc psa pomiędzy sterczącymi uszami.

Thor zerknął na nią z uwielbieniem. – Oczywiście obroża musi być właściwie użyta. Nie może dusić psa, ma natomiast wzmagać jego karność. Dlatego stanowi niezbędną pomoc w tresurze, zwłaszcza psów, dla których wszystko, co się rusza, to nieprzyjaciel.

Nerwowy śmieszek przebiegł po sali i Kelly wiedziała, że kontakt został nawiązany.

– Na początek powiemy sobie o kilku podstawowych zasadach, które ułatwią wam porozumienie z ulubieńcami. Pierwszą komendą, jaką przećwiczymy, będzie „siad”. Zobaczycie, że nie jest to trudne.

Kelly wyjaśniała, demonstrując ćwiczenia z Thorem. Doberman wypełniał jej polecenia wzorowo i z ochotą, dając zebranym znakomity przykład efektów treningu posłuszeństwa. Kiedy wszystko zostało już omówione, Kelly opuściła rękę z dłonią skierowaną w dół. Thor zareagował natychmiast, kładąc się karnie. Ręka wykonała prawie niedostrzegalny ruch – i oto wielki pies posłusznie ułożył pysk między łapami w pozycji „waruj”.

Teraz przyszła kolej na kursantów i ich pupilów. Kelly przyglądała się im uważnie. Wprawnym okiem wyróżniła trzy psy, które jej zdaniem będą wymagały specjalnej uwagi – potężnego husky z lekko zezującymi niebieskimi oczami, dobermankę, która wyszczerzyła kły, zaledwie weszła do sali, i półrocznego rottweilera, którego rozrośnięte ciało zabawnie kontrastowało z młodzieńczą chęcią do zabawy.

Ostatniej parze Kelly poświęciła najwięcej uwagi. Wyjątkowo zainteresował ją nie tylko pies, lecz także jego właściciel.

Zmarszczyła brwi, widząc, jak rozdokazywany rottweiler skacze wokół swego pana, na próżno usiłującego przywołać go do porządku. Zerknęła szybko na innych, ale radzili sobie jak na początek zupełnie nieźle.

Teraz mogła spokojnie przyjrzeć się mężczyźnie. Już wcześniej, kiedy wchodził do sali, zwróciła uwagę na jego koci, sprężysty krok i grzywę niesfornych, jasnych kędziorów. Był wysoki, szczupły, o wąskich biodrach, opiętych ciasnymi dżinsami. Już to wystarczyło, by jej puls zaczął bić szybciej – a jeszcze te złote loki! Natomiast twarz, która wyglądała spod nich, była tak skupiona i poważna, że niemal psuło to jej urodę. Prosty nos, mocna szczęka i zdecydowane usta mówiły o uporze i solidności. Brwi miał równie jasne jak włosy, za to rzęsy ciemne i gęste. Koloru oczu nie mogła dostrzec, gdyż ich spojrzenie skierowane było w dół, na niesfornego szczeniaka.

Eric. Eric Devane, przypomniała sobie dane z formularza.

Nagle mężczyzna uniósł głowę i napotkał jej spojrzenie. Oczy miał szare, w odcieniu starego srebra. Na ich widok Kelly poczuła dziwny dreszcz. Miała nadzieję, że Devane odwróci wzrok, ale wpatrywał się w nią uparcie. Uniosła pytająco brwi.

Nagle rozległo się donośne „wuf”. Mężczyzna zachwiał się, szarpnięty smyczą. Kelly uśmiechnęła się z ulgą i przeszła do następnej pilnie ćwiczącej pary. Pomoc przyszła w samą porę.

 

Stało się, pomyślał Eric. Od początku nie wierzył w ten pomysł. Kiedy Jess zadzwoniła z Nowego Jorku z wiadomością, że znalazła treserkę dla Dodgera, próbował ją przekonać, że nie powinna organizować mu życia wbrew jego woli. Niestety, kiedy ukochana siostrzyczka wkraczała do akcji, logiczne argumenty traciły moc.

Jess zawsze potrafiła go uszczęśliwić. Kiedy tylko usłyszała, że przeprowadza się do małego, sennego Woodbury w stanie Connecticut, natychmiast uznała, że potrzebny mu będzie pies – obrońca i towarzysz. Zupełnie jakby przenosił się do pustelni w dzikich lasach Amazonii! Gdyby zamieszkał w mieście, natychmiast zaproponowałaby mu kota. To byłoby jeszcze do przyjęcia. W apartamentach na Manhattanie, w których się wychowali, zawsze trzymano jakieś pokojowe zwierzątka. Ale stan Connecticut kojarzył się jego siostrze z dziczą, w której wielki pies mógł być jedynym stróżem i kompanem.

Ów „wielki pies” okazał się tłustym, piszczącym szczeniakiem, którego sześć tygodni temu znalazł w koszyku na progu. Co prawda Dodger rósł jak na drożdżach, ale na razie sprawiał same kłopoty.

Eric udał się na zajęcia do Szkoły Tresury Ransome bez większej nadziei, ale spodobała mu się Kelly i jej spokojne, racjonalne podejście do sprawy psiej nauki. Przyglądał się jej z przyjemnością, gdyż była zupełnie inna niż miejskie dziewczyny, które znał – zapatrzone w siebie i w swoje kariery. Zdążył już na tyle poznać stosunki na prowincji, by zorientować się, iż Kelly różni się także od większości tutejszych kobiet. Te bowiem korzystały z każdej okazji, by przenieść się do miasta, a jeśli im się to nie udało, młodo wychodziły za mąż. Wkrótce, otoczone gromadką dzieci, zapominały o swoich ambicjach albo też wplątywały się w zawiłe i męczące sprawy rozwodowe.

Eric westchnął, kolejny raz stwierdzając, że jego własne perspektywy jako trzydziestodwuletniego kawalera wcale nie są lepsze.

W zamyśleniu popatrzył na Kelly Ransome, przechadzającą się po sali. Miała zdecydowany krok i oszczędne ruchy kogoś, kto nie zwykł tracić energii na próżno. Z przyjemnością przyglądał się lśniącym, jasnym włosom i lekko opalonej, nie umalowanej twarzy. Spod ciemnych rzęs bystro patrzyły orzechowe oczy ze złotawymi cętkami. Znów odruchowo porównał ją z nowojorskimi elegantkami w wytwornych strojach. Kelly Ransome była naturalna aż do przesady.

Sprawdzając postępy grupy, Kelly doszła do miejsca, gdzie stali Eric z Dodgerem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wysoki i silny jest ten mężczyzna. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wie, czego chce, i zwykle to dostaje.

– Jakieś problemy? – zapytała.

Dodger, zachwycony nowym towarzystwem, natychmiast podskoczył, usiłując polizać ją po twarzy. Zawstydzony właściciel próbował odciągnąć go na smyczy, ale szczeniak zignorował go, uparcie drapiąc łapami spodnie Kelly.

– To chyba widać – mruknął Eric przez zaciśnięte zęby. Na liście osób, wobec których najbardziej obawiał się kompromitacji, atrakcyjne kobiety figurowały aa pierwszym miejscu.

– Leżeć! – zakomenderowała cichym, lecz stanowczym głosem i mocno szarpnęła kolczatkę. Zaskoczony pies przysiadł u jej stóp.

Eric wydawał się równie zaskoczony jak jego pupilek.

– Użyłaś czarów, prawda?

– Nie, to tylko doświadczenie – uśmiechnęła się. – Pokazałam mu, gdzie jest jego miejsce w hierarchii. Problem polega na tym, że twój pies myśli, iż on tu jest panem.

– On nie myśli, on po prostu to wie.

– W takim razie musimy wyprowadzić go z błędu.

– Ha, łatwo ci mówić – westchnął Eric, wskazując ruchem głowy spokojnie leżącego Thora. – Z zazdrością patrzę na twojego dobermana. Wydaje się, jakby w ogóle nic go nie obchodziło.

Nie był pierwszą osobą, która tak myślała. Wiedziała, że nie obejdzie się bez wyjaśnień.

– Właściciel Thora chciał się go pozbyć – powiedziała powoli. – Kiedy go wzięłam, był zaniedbany i tak agresywny, że nawet Towarzystwo Ochrony Praw Zwierząt zakwalifikowało go do uśpienia. Dopiero po pół roku mogłam mu zaufać na tyle, by odwrócić się do niego plecami. Po następnych sześciu miesiącach przestał uważać każdego człowieka za wroga, a każdego innego psa za łakomy kąsek do pożarcia. Teraz śpi ze mną w łóżku. Tak, panie Devane, początki bywają bardzo trudne – zakończyła i wyciągnęła rękę. Z ulgą oddał jej smycz.

– Mam na imię Eric.

Kelly kiwnęła głową, ale jej uwaga skupiona już była na psie. Dodger zdawał się przewidywać, że coś się święci, gdyż znieruchomiał i czujnie zastrzygł uszami.

Eric stłumił pomruk niechęci. Ta czarodziejka nie zdążyła jeszcze nic zrobić, a potwór już zmienił się aniołka. Mało tego, w brązowych psich oczach, wpatrzonych w treserkę, zobaczył głębokie uwielbienie.

– No dobrze, młodzieńcze – powiedziała energicznie Kelly, skracając smycz – zobaczymy, na co cię stać. Siad! – nakazała, chwytając kolczatkę i zaciskając ją. Jednocześnie drugą ręką klapnęła lekko Dodgera po zadzie. Rottweiler usiadł prawie bez oporu.

– Dobry piesek! – powiedziała z zadowoleniem, luzując kolczatkę. Pies momentalnie zerwał się na nogi, radośnie machając krótkim ogonem. W nagrodę Kelly podrapała go za uszami.

– Czy nie przesadziłaś z tymi wyrazami uznania? Przecież on nie zdążył jeszcze na dobre usiąść!

– Ale siedział przez moment i to się liczy. Zresztą nie zakazałam mu wstania – wyjaśniła.

– A właściwie dlaczego?

– Ponieważ nie wiedziałby, o co mi chodzi.

– Kazałaś mu siadać, choć też nie wiedział, o co chodzi – nie ustępował Eric.

– Jedna nowość wystarczy.

– I uważasz, że skoro na chwilę klapnął swoim tłustym zadkiem na podłogę, już należy mu się nagroda?

W odpowiedzi Kelly raz jeszcze kazała psu siadać, po czym nagrodziła dwie sekundy posłuszeństwa minutą pieszczot. Było jasne, że transakcja okazała się dla Dodgera bardzo korzystna.

– Teraz spróbuj ty – powiedziała, wręczając smycz Ericowi.

Miał nieodparte wrażenie, że każde z nich ma do czynienia z zupełnie innym psem. Kiedy ujął smycz, szczeniak natychmiast powrócił do swego najbardziej nieznośnego wcielenia.

– Bądź stanowczy – doradziła. – Chwyć go krócej przy szyi. Musi czuć, że możesz w każdej chwili nad nim zapanować.

Mężczyzna spojrzał na nią bezradnie. Pasmo złotych włosów spadło mu na oczy. Kelly, ku swojemu zaskoczeniu, poczuła nieodpartą ochotę, by odgarnąć je troskliwym ruchem.

Desperacja Erka przeszła w złość.

– Gdybym wiedział, jak to robić, nie byłoby mnie tu, tylko siedziałbym w domu i patrzył, jak Dodger rozkopuje rabatki w ogrodzie – prychnął, gwałtownym ruchem odrzucając włosy z czoła.

Im bardziej się irytował, tym bardziej opanowana stawała się Kelly.

– Nie miej do mnie pretensji, próbowałam ci tylko pomóc – powiedziała uspokajająco.

– W takim razie za mało próbowałaś! Ten potwór zamienił ostatnie sześć tygodni mojego życia w istne piekło i straciłem już nadzieję, że cokolwiek się zmieni.

– Przecież dopiero zaczęliśmy...

– Wiem! – wybuchnął, szarpiąc się z psem, który kręcił się koło jego nóg, ciasno oplątując je smyczą. – Wątpię, czy dotrwam do końca.

Kelly uśmiechnęła się na widok jego tragicznej miny i chwyciwszy Dodgera za obrożę, zmusiła go, by uwolnił swego pana z pułapki.

– Stanowczo zbyt łagodnie go traktujesz – powiedziała. – On świetnie to wyczuwa, dlatego cię wykorzystuje.

– Wstrętny, cwany kundel – mruknął Eric, patrząc wrogo na psa, który siedział ziejąc radośnie, wyraźnie zadowolony z siebie.

– Nie cwany kundel, tylko mądry rottweiler – poprawiła go. – A to duża różnica.

– Nie widzę żadnej.

Kelly obejrzała się i dostrzegła, że reszta grupy, która przećwiczyła już siad, wyraźnie zaczyna się nudzić. Trzeba było kończyć tę rozmowę.

– Rottweilery są hodowane jako psy obronne. Są wprost stworzone do tresury – powiedziała szybko.

– Naprawdę myślisz, że Dodger da się wytresować na psa obronnego? – zapytał z wyraźnym zainteresowaniem.

Kelly spojrzała na niego czujnie. Zbyt wielu widziała już właścicieli dużych psów, którzy sądzili, że pewnym rasom wystarczy tylko twarde traktowanie i krótki amatorski trening, by stały się walecznymi obrońcami. A kiedy okazywało się, że wyhodowali agresywną bestię, która wymknęła się im spod kontroli, było z reguły za późno i nieszczęsne zwierzę nadawało się już tylko do uśpienia.

– Dodger jest jeszcze szczeniakiem – powiedziała ostrożnie. – Ale stopniowo, po właściwej tresurze, ma szansę stać się bardzo dobrym psem obronnym. A dlaczego właściwie pytasz?

– Tak sobie – uśmiechnął się. – Z czystej ciekawości.

Kelly zachowała ten uśmiech w pamięci, kiedy odeszła, by kontynuować wykład. Nie lubiła ludzi, którzy zadają istotne pytania, a potem kwitują odpowiedź wzruszeniem ramion. Wyglądało na to, że Eric ma powody, by interesować się tresurą obronną. Powinna dowiedzieć się jakie, jeśli nie chciała, by jego rottweiler powiększył smutną statystykę psów zmarnowanych przez właścicieli.

Reszta lekcji minęła szybko, zwłaszcza że ostatnie dziesięć minut przeznaczyła na „swobodną zabawę”. W czasie, kiedy spuszczone ze smyczy psy szalały, mogła zamienić kilka słów z każdym z właścicieli. Jednak Eric odsunął się w kąt i trzymając krótko Dodgera, cierpliwie czekał na koniec przerwy. Kelly, zajęta rozmową z tłustą nastolatką, która miała kłopoty z leniwym i równie tłustym bassetem, zerknęła na niego kątem oka i ze zdumieniem stwierdziła, że mężczyzna przygląda się jej badawczo.

Po nastolatce przyszła kolej na gadatliwą matronę i jej jamniczkę, a potem eleganckiego starszego pana z nienagannie utrzymanym szkockim terierem o dźwięcznym imieniu Kiltie. Kelly z uśmiechem odpowiadała na pytania i cierpliwie udzielała wyjaśnień.

Świetnie radzi sobie z ludźmi, pomyślał Eric, obserwując ją z kąta. Spostrzegawczość przydawała się w pracy, podobnie jak umiejętność przelewania uwag i konstatacji na papier. Pracując przez lata jako reporter dla „The New York Timesa”, miał okazję widzieć przeróżne rzeczy – poczynając od wyborów prezydenckich, poprzez krwawe rozgrywki gangów, aż do pożarów i katastrof. Fascynował go świat, ludzie i wydarzenia. Teraz jednak najbardziej interesowała go Kelly Ransome.

Choć tak się różniła od nowojorskich dziewczyn, był pewien, że nie wychowała się w tej małej, spokojnej mieścinie. Coś musiało ją tutaj sprowadzić, podobnie jak i jego. Ale co? Praca męża czy możliwość otwarcia szkoły? Zmrużył oczy, na próżno usiłując dojrzeć obrączkę na palcu treserki. Zaskoczyła go własna ciekawość. Trudno było ukryć, że wykracza poza zwykłe dziennikarskie zainteresowanie. Czemu z taką ulgą stwierdził, że nie jest mężatką?

Musi ją jakoś o to zagadnąć. W końcu żyje z zadawania pytań. Gotów był od razu wprowadzić swój zamiar w czyn, ale nagle rozległo się basowe szczeknięcie Dodgera. Śmiertelnie znudzony, wyraźnie chciał dołączyć do ogólnej zabawy.

– Uspokój się! – syknął wściekle Eric. Upomnienie nie poskutkowało. Dodger miotał się i szczekał coraz donośniej.

– Cicho! – nakazał stanowczo i ostro szarpnął smyczą. O dziwo, podpowiedziany przez Kelly sposób okazał się skuteczny. Pies ucichł gwałtownie i spojrzał zdumiony na swego pana. A pan ujął go krótko przy szyi i kazał iść przy nodze.

– Moi drodzy, koniec przerwy, wracamy do pracy – oznajmiła Kelly, patrząc z niepokojem na Erica zmierzającego ku niej z Dodgerem.

– Jeśli ktoś jeszcze będzie miał do mnie pytania, zapraszam po zajęciach – dodała szybko. Mężczyzna skinął głową i grzecznie stanął z psem w szeregu.

Po kwadransie lekcja była skończona. Kelly odczekała, aż wszyscy wyjdą, zamknęła salę i wyprowadziła Thora na dziedziniec. Eric z Dodgerem już czekali. Rottweilerek z młodzieńczym entuzjazmem i kompletnym brakiem instynktu samozachowawczego ruszył ku wielkiemu dobermanowi, napinając smycz na całą długość. Napastowany przez szczeniaka Thor stał z miną męczennika. Kiedy Dodger przewrócił się wiernopoddańczo na grzbiet, wymachując łapami w powietrzu, zerknął z rozpaczą na swoją panią, jakby chciał zapytać: „Czy ja naprawdę muszę go znosić?”

– Nie, nie musisz, jeśli nie chcesz – powiedziała Kelly i wskazała na murek. Thor wskoczył tam natychmiast. Szczeniak nie mógł go już dosięgnąć.

– Czego miałbym nie chcieć? – zdziwił się Eric.

– O, przepraszam, mówiłam do Thora. Chciał wiedzieć, czy musi zniżać się do poziomu takiego smarkacza, więc zapewniłam go, że nie.

– On chciał... wiedzieć? – Eric spojrzał na nią z dziwną miną. – Wiem, że prowadzisz specjalistyczną tresurę, ale nie przypuszczałem, że również uczysz psy mówić.

Na policzki Kelly wypłynął rumieniec. Na ogół miała do czynienia z typowymi psiarzami, którzy natychmiast pojęliby, o co jej chodzi, i którzy znakomicie dogadywali się ze swoimi ulubieńcami. Sądząc z reakcji Erica, na pewno był nowicjuszem w kręgu psich fanów.

– Thor ma bardzo wyraziste ślepia – powiedziała cicho. – Łatwo domyślić się, co czuje. Czy miałeś do mnie jakieś pytania? – wróciła do oficjalnego tonu.

– Tak, miałem. – Zerknął na jej smukłe palce o wypielęgnowanych, lecz nie lakierowanych paznokciach. – Nie nosisz obrączki – zauważył.

– Nie. O co właściwie chciałeś mnie zapytać? Milczał. Nagle stracił pewność siebie, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Zabawne, gdyby Kelly była nowojorską dziewczyną o ciętym języku, poszłoby mu dużo łatwiej. Tamte były jak koty – zawsze spadały na cztery łapy. Ona zaś była równie uczciwa i prostolinijna, jak jej ukochane psy.

Eric nerwowo przyciągnął do siebie wiercącego się Dodgera.

– W broszurze informacyjnej napisałaś o indywidualnych lekcjach, podczas których pracujesz tylko z wybranym psem. Sama widzisz, jaki jest Dodger. Zastanawiam się, czy taka forma tresury nie byłaby dla niego lepsza.

– Owszem, psom w jego wieku trudno nieraz wysiedzieć w klasie – powiedziała powoli, rozważając w myśli jego propozycję. Niepostrzeżenie ich oczy spotkały się. Nie odwróciła wzroku, wzruszyła tylko ramionami.

– Jest to możliwe, ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, pracuję nie tylko z psami, ale również z ich właścicielami. Pies i właściciel muszą się nauczyć, jak ze sobą współpracować.

– Świetnie – ucieszył się. – Tego właśnie potrzebujemy z Dodgerem.

– Poza tym indywidualne lekcje są dużo droższe.

– Och, to zrozumiałe.

Kelly zmarszczyła brwi, słysząc jego lekki ton. Jak na człowieka, który jeszcze niedawno rozpaczał z powodu swojego niesfornego ulubieńca, wydawał się dziwnie zadowolony z siebie.

– Na tyle drogie – zaznaczyła z naciskiem – że warto się zastanowić, czy nie pozostać w grupie.

– Nie wydaje mi się – stwierdził. – Pod tym względem zgadzam się z Dodgerem. Nie lubię tłumu. Wolałbym pracować sam. Jestem do tego przyzwyczajony.

Kelly zagryzła wargi. Myśl o byciu sam na sam z tym niepokojącym mężczyzną nie napawała jej entuzjazmem. Poza tym nie potrzebowała dodatkowych źródeł dochodu. Lista osób oczekujących na zapisy była długa. Odkąd niemal cały nakład jej książki „Zabawa w tresurę” zniknął z lokalnych księgarń, nie narzekała na brak chętnych.

– Oczywiście decyzja należy do ciebie – powiedziała wreszcie. – W każdym razie, jeśli zdecydujesz się na takie lekcje, odliczę na ich poczet sumę, którą wpłaciłeś na kurs.

– Doskonale. Kiedy zaczynamy?

Kelly wyciągnęła z kieszeni kalendarzyk i zaczęła go uważnie wertować.

– Jeśli masz czas w ciągu dnia, możemy się umawiać w poniedziałki rano.

– W porządku. U mnie w domu czy mam przyjechać do ciebie?

– Nie, czekaj na mnie. Dodger będzie się czuł swobodniej na swoim terenie.

Eric w zamyśleniu patrzył, jak Kelly pakuje się i odjeżdża. Poniedziałek rano... Umawiał się na randki o różnych dziwnych porach. Dobrze, ale przecież to nie była randka. Przesadziłeś, stary, skarcił się w myśli, roztargnionym ruchem drapiąc psa za uszami.

– Dodger, chłopie, to może być początek pięknej przyjaźni – szepnął.

Rozdział 2

 

– A wiec to jest twoja chata w puszczy – powiedziała Jess Devane, rozglądając się po salonie domu, który jej brat wynajął na pół roku.

W rzeczywistości budynek nie wyglądał aż tak prymitywnie, choć właściciele, modernizując go, starali się ocalić jak najwięcej z dawnych elementów, takich jak kominek czy drewniane, ciemne belki sufitu, tworząc miłą, a jednocześnie funkcjonalną całość.

Eric wiedział jednak, że wszystko, co nie przypominało nowoczesnych apartamentów na Manhattanie, wydawało się jego siostrze kompletnym prymitywem.

– Nie przesadzaj, Jess, przecież to nie jest traperska chata – zaśmiał się.

Jess, wyraźnie nie przekonana, krytycznie przyjrzała się jego flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami i wytartym dżinsom. Jej aprobatę wzbudził jedynie najnowszy model telewizora i wideo – elementy tak dobrze znanego jej świata.

– No dobrze – zaczęła – powiedz mi teraz, po co właściwie wyniosłeś się do tej głuszy?

– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego uważasz, że Woodbury jest na końcu świata. Owszem, to nie Manhattan, ale mamy tu świetną bibliotekę i teatr, nie mówiąc o różnych sklepach. Zresztą Nowy Jork jest niecałe dwie godziny jazdy stąd.

– Dobrze, przesadziłam, może Woodbury nie jest aż taką dziurą – powiedziała bardziej ugodowym tonem. – Ale wyznam ci szczerze, braciszku, że nie rozumiem, dlaczego tak nagle porzuciłeś swój piękny apartament i wyjechałeś w lasy z jedną walizką.

– Dobrze wiesz dlaczego. Przeniosłem się tu, żeby pracować.

– Nie żartuj, przecież właśnie rzuciłeś pracę!

– Niezupełnie. W redakcji udzielono mi urlopu na pracę twórczą i dzięki temu będę mógł napisać książkę. To cudowne, Jess, zawsze o tym marzyłem! Wreszcie będę mógł stworzyć coś trwalszego niż artykuły, klecone w pośpiechu po nocach.

Przeszedł do kuchni i gestem zaprosił siostrę do jadalni. Miał nadzieję, że kolacja, którą tak starannie przygotowywał, pozwoli na zmianę tematu na przyjemniejszy. Jednak Jess nie dała się tak łatwo zbyć.

– Przecież równie dobrze mógłbyś pisać tę książkę w mieście – upierała się, nawet nie rzuciwszy okiem na popisową sałatkę z krabów. – Ludzie tak robią.

– Nic by z tego nie wyszło. W Nowym Jorku jest zbyt dużo pokus, zbyt wiele rzeczy by mnie rozpraszało. Tu jestem wolny, nie poganiany żadnymi terminami. Zresztą człowiek, który dostarcza mi materiału do książki, mieszka w okolicy. To znacznie ułatwi nam współpracę.

– No właśnie – westchnęła Jess. – Dlaczego nie wziąłeś na warsztat jakiegoś mniej drażliwego tematu?

– I bezpieczniejszego, tak?

– Owszem. – Szare oczy siostry spojrzały na niego uważn...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl