[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNY
98.PAN SAMOCHODZIK I… PŁONĄCY MIECZ
CZĘŚĆ TRZECIA TRYLOGII PT: „SPADKOBIERCY PROMETEUSZA”
WSTĘP
28 czerwca 1908 roku, godz. 23:30, USA, Long Island, Laboratorium Wardenclyffe
Deszcz siekł nieprzyjemnie. Wielkimi kroplami spadał z ronda kapelusza na twarz i za wysoko podniesiony kołnierz prochowca. Edward Emerson Barnard, „łowca komet”, profesor Uniwersytetu w Chicago otarł okrągłą twarz i spojrzał w górę na sześćdziesięciometrową wieżę zwieńczoną konstrukcją przypominającą kapelusz grzyba. Groteskowy widok podkopał trochę jego przeświadczenie o konieczności spotkania się z gospodarzem tego miejsca.
„Czy człowiek, który wydał fortunę na coś takiego, może być przy zdrowych zmysłach?” - odezwał się w nim głos rozsądku człowieka, który wychował się w biedzie i wiedział, co to znaczy oglądać każdą ćwierćdolarówkę z obu stron. Zaraz jednak przypomniał sobie o zdjęciach, które niósł w szczelnie zapiętej aktówce.
Zrobił je dwa dni temu i to one było powodem jego dwudniowej podróży z Chicago aż tutaj. Fotografie nie powiedziałyby nic laikowi, ale profesor odczuł nieprzyjemny skurcz żołądka i dreszcz na plecach, kiedy je zbadał. Przedstawiały wycinek nieba z rojem jasnych punktów. To właśnie jeden z tych punktów zaniepokoił go tak bardzo.
Poprawił kołnierz prochowca i poszedł przez kląskające błoto w kierunku budynku z trójkątnym dachem i wysokim kominem, stojącego na wprost wieży, jakieś sto metrów od niej. W oknach, mimo późnej pory, paliło się światło. Profesor Barnard zapukał do drewnianych drzwi. Odezwały się kroki, szczęknął zamek i w drzwiach stanął wysoki, chudy człowiek z niewielkimi wąsikami. Był wyższy od zażywnego i lekko otyłego Barnarda przynajmniej o głowę. Nosił elegancki garnitur i pachniał znakomita wodą kolońską.
- Dobry wieczór, doktorze Tesla. Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze... - przemówił Barnard.
Człowiek w drzwiach spojrzał na niego ze zdziwieniem:
- Czy my się skądś znamy? - zapytał trochę piskliwym głosem.
- Nie... To znaczy, znam pana z fotografii w gazetach... - pewna wyniosłość sławnego wynalazcy wprawiała Barnarda w zakłopotanie.
- Aha - zauważył Tesla z przekąsem i zapytał lekceważąco: - Czy pan coś sprzedaje?
- Nie... Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Edward Emerson Barnard...
Zrozumienie błysnęło w oczach Tesli.
- Barnard! Wynalazca maszyny do łowienia komet... - ucieszył się, że odgadł tożsamość wieczornego gościa, a potem ściągnął brwi i dodał głosem policjanta, łapiącego przestępcę na gorącym uczynku: - Wiedziałem, że pan coś sprzedaje...
- To nie tak... - Barnard wypuścił powietrze, podniósł do góry oczy i po raz kolejny wyjaśnił nieporozumienie: - Prawdą jest, że zajmuję się astronomią i szukam komet, ale maszyna, o której pan czytał, jest wymysłem dziennikarzy. Klika lat temu stworzyli plotkę, że połączyłem aparat fotograficzny z teleskopem i maszyna wykonuje za mnie całą pracę. Ta sprawa ciągnie się za mną jak warkocz za kometą...
Twarz Nikoli Tesli rozjaśnił uśmiech:
- Rozumiem... Sam wielokrotnie padłem ofiarą dziennikarzy, ale skoro nic pan nie sprzedaje, czemu zawdzięczam tę wizytę, mister Barnard?
- To trochę skomplikowane - profesor astronomii strzepnął z płaszcza krople deszczu, licząc, że Tesla uchwyci aluzję. Nie zawiódł się.
- Proszę wejść... - zmitygował się Tesla. - Przepraszam, że trzymałem pan tyle czasu na dworze.
Barnard skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Sporo czytał o wynalazkach Tesli i jego pracach w Wardenclyffe, był więc ciekawy jak wygląda sławne laboratorium w środku. Tesla wpuścił go i odebrał ociekające wodą płaszcz i kapelusz, a potem poprowadził przez wielką salę, która zajmowała całą powierzchnię budynku. Wypełniały ją tony sprzętu. Barnard rozpoznał sławne cewki Tesli, widział też sporo nieznanego mu wyposażenia. Jakaś dziwna konstrukcja z kabli i prętów, walcowaty przedmiot zwieszający się na długim przewodzie z sufitu, koła zębate połączone z dyskami. Wnętrze hali wypełniało światło z bezprzewodowych jarzeniówek.
Gospodarz zaprowadził go do części hali, która służyła jako warsztat. Usadził przy stole, do którego przykręcono imadło. Blat zalewała poświata z lampki bez kabla, oświetlająca rozgrzebane papiery zapełnione od góry do dołu skomplikowanymi obliczeniami. Tesla zniknął gdzieś na chwilę, a potem wrócił z dwoma filiżankami parującej herbaty.
- Proszę się napić... - postawił przed Barnardem napój. - Strasznie pan przemókł na tym deszczu...
- Dziękuję - rzekł Barnard i posłodził tak jak lubił, trzy łyżeczki, a potem, mocząc trochę w szklance elegancko przystrzyżone wąsy, upił łyk.
Tesla czekał uprzejmie, aż gość się ogrzeje, a kiedy zobaczył, że Barnard trochę już się pokrzepił i rozluźnił, zapytał uprzejmie:
- Nie chcę pana popędzać, ale może przejdziemy do meritum?
- Oczywiście, oczywiście - Barnard przesunął na bok filiżankę, sięgnął po aktówkę, położył ją sobie na kolanach, rozpiął i wyjął dwa zdjęcia. - Jak już wspomniałem - podał zdjęcia Tesli, który przyjrzał im się z zainteresowaniem - zajmuję się badaniem nieba i poszukiwaniem nowych ciał niebieskich. Robię zdjęcia, a potem dokładnie je analizuję.
- Co przedstawiają te fotografie? - zapytał Tesla kierując na Barnarda skupione spojrzenie.
- Widać na nich rój meteorytów, który właśnie zbliża się do Ziemi...
- Spadające gwiazdy, o ile dobrze pamiętam, są chyba dość powszechnym zjawiskiem... - mruknął Tesla, dla którego cel przybycia Barnarda ciągle stanowił zagadkę.
- Zgadza się, doktorze, ale to co zostało uwiecznione na tych zdjęciach, jest wyjątkowe. Rój meteorytów to w większości małe kawałki materii. Takie, które spalają się całkowicie w atmosferze. To właśnie one tworzą zjawisko zwane spadającymi gwiazdami. Zdarza się jednak, że w takim roju są większe ciała, które przechodzą przez atmosferę i spadają na ziemię...
- Tak jak meteoryt Wilamette? - Tesla przypomniał sobie sławną podziurawioną jak szwajcarski ser skałę długości prawie siedmiu stóp, którą widział w 1905 roku na wystawie upamiętniającej stulecie sławnej podróży Lewisa i Clarka do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem.
- W rzeczy samej - powiedział Barnard, pochylił się w kierunku rozmówcy i wyszeptał trwożnie: - Tym razem jednak mamy do czynienia z czymś większym...
- Dużo większym? - zapytał Tesla.
Profesor astronomii wciągnął głośno powietrze, zrobił zafrasowaną minę i przytaknął:
- Niestety. Proszę spojrzeć na zdjęcia. Zawsze robimy dwa, żeby sprawdzić, czy ciało niebieskie się porusza. Chodzi o ten obiekt - wskazał palcem jasny punkt wielkości ziarnka grochu pomiędzy miriadami światełek nie większych niż drobinki kurzu. - Według moich wyliczeń ma on około 5 mil średnicy i trajektorię kolizyjną z Ziemią. To prawdopodobnie planetoida, która zboczyła z normalnej orbity...
- Orbita kolizyjna? Czy to znaczy, że ten zielony groszek uderzy w Ziemię?
- Tak - twarz Barnarda wyrażała niesmak, że Tesla żartuje sobie z tak poważnej sprawy.
- Czego można wówczas oczekiwać?
-Najprościej mówiąc, końca świata.
Tesla spoważniał.
- Jeśli coś tak potężnego uderzy w ziemię - ciągnął Barnard - możemy się tylko domyślać skutków. Prawdopodobnie zaraz zaczęłyby się wielkie trzęsienia ziemi, pył wyrzucony po zderzeniu wzniósłby się do atmosfery, blokując światło słoneczne i na ziemi zapadłyby egipskie ciemności. Nie muszę chyba dodawać, że oznaczałoby to koniec życia na całej planecie. Jeśli obiekt uderzy w jakieś miasto, wszyscy jego mieszkańcy zginą, a budynki zostaną zmiecione z powierzchni ziemi...
- Kiedy można się spodziewać tej planetoidy?
- Według mnie - Barnard wyciągnął z kieszeni kartkę zapełnioną liczbami i rysunkami przedstawiającymi Ziemię i orbitę planetoidy - obiekt kosmiczny wejdzie w atmosferę nad południową Syberią za dwadzieścia godzin.
- Jest pan pewien swoich wyliczeń? - zapytał Tesla, któremu nagle zaschło w gardle.
- Najzupełniej.
Zapadła taka cisza, że można było usłyszeć krople deszczu bijące zapamiętale o dach i szyby. Gospodarz Laboratorium Wardenclyffe myślał intensywnie przez kilka minut, a potem rzekł:
- Rozumiem pańskie obawy, ale ciągle nie potrafię pojąć, dlaczego przyszedł pan z tym właśnie do mnie?
Barnard trochę się zaczerwienił i, żeby to ukryć, upił łyk zimnej już herbaty.
- Jestem wielkim admiratorem pańskiej pracy - odezwał się w końcu - śledzę pańską karierę bardzo dokładnie i kiedy tylko odkryłem tę planetoidę i zdałem sobie sprawę, co nam grozi, przypomniałem sobie o pewnym liście, który napisał pan do naszego wspólnego znajomego w zeszłym roku... Początkowo nie chciał mi go pokazać, ale tak go męczyłem, że w końcu się zgodził...
W liście pisał pan, że pracuje nad nową bronią, potężniejszą niż wszystko co do tej pory wynaleziono, bronią, która uczyniłaby wojny niemożliwymi. Miała to być wiązka energii, która topiłaby kadłuby samolotów z odległości 250 mil...
- Drogi panie - przerwał mu Tesla z niesmakiem - pomijając już fakt, że nie powinno się czytać prywatnej korespondencji przed śmiercią jej autora... - Barnard zrobił się czerwony i spuścił oczy, a Tesla ciągnął dalej, jakby tłumaczył coś opornemu dziecku: - Sugestia o nowej broni była tylko pomysłem, którym podzieliłem się z moim niedyskretnym przyjacielem... Nawet jeśli taka idea zrodziła się w mojej głowie, to ciągle nie zyskała ona materialnej postaci i jeśli liczył pan na to, że pomoże on uchronić Ziemię przed katastrofą, to był pan w błędzie...
- W takim razie wszystko stracone... - Barnard opuścił głowę i chwilę przyglądał się zrezygnowanym wzrokiem swoim rękom. - Ma pan może papierosa...? - spojrzał na Teslę, który pokręcił głową. - Rzuciłem palenie rok temu, ale teraz tytoń nie zdąży mnie już zabić... No cóż, nie będę więcej zajmował pańskiego czasu. Chociaż zarówno mnie, panu, jak i miliardowi pozostałych mieszkańców ziemi nie za wiele go zostało...
Barnard wstał i poszedł po płaszcz. Tesla pomógł mu się ubrać. Astronom nasadził kapelusz na głowę i ciężko westchnął.
- Proszę nie tracić nadziei, mister Barnard - powiedział na pożegnanie Tesla, który wzruszył się smutkiem profesora. - Może ta planetoida nas jednak minie?
- Szansa jeden do wielu milionów. Musiałoby w nią uderzyć jakieś duże ciało niebieskie, żeby zmienić jego orbitę, a nadzieja na to...
- Nadzieja zawsze umiera ostatnia.
- Znam to przysłowie - profesor uśmiechnął się smutno - ale wzory mówią, że nasza umrze za dwadzieścia godzin - ścisnął rękę Tesli i wyszedł na deszcz.
Kroczył w kierunku dworca z opuszczoną głową, w której miał pustkę. Krople deszczu uderzały miarowo w rondo kapelusza. Ich rytm przypominał profesorowi marsz żałobny. Patrzył w rozpryskujące się pod butami błoto, nie widział więc, co działo się w opustoszałym budynku Laboratorium Wardenclyffe.
A tam, przy biurku, do którego przykręcono imadło, siedział Nikola Tesla i uśmiechając się tajemniczo, wpatrywał się uważnie w kartkę, której, mając na głowie ważniejsze sprawy, zapomniał zabrać profesor astronomii Uniwersytetu Chicagowskiego Edward Emerson Barnard.
***
30 czerwca 1908 roku, godzina 7:10, Rosja, okolice rzeki Podkamienna Tunguzka
- Konstanty Siemionycz! - wysoki niecierpliwy głosik niósł się przez zimne powietrze poranka w tajdze. - Konstanty Siemionycz! Obudźcie się!
Ale Konstantemu Siemionyczowi Prochorowowi, szamanowi ludu Ewenków, wcale nie chciało się wstawać. Leżał sobie w jurcie przykryty ciepłą skórą i odpoczywał po wczorajszym kamłaniu, podczas którego pertraktował z duchami o zdrowie pewnego staruszka.
- Panie Prochorow! Niech pan wstanie! - głos był już blisko i Konstanty Siemionycz rozpoznał go. To był Mitia, syn Bielajewów, który chciał uczyć się na szamana i chodził całymi dniami krok w krok za Konstantym Siemonyczem, nie dając mu nawet chwili spokoju. A teraz jeszcze budził go skoro świt... Utrapienie z tym chłopakiem!
- No, Konstanty Siemionycz! - błagał łobuziak. - Chodźcie, coś się stało!
- Pewnie zobaczyłeś żmiję i pomyślałeś, że to Dżabdar wypełzł z dolnego świata... - mruknął pod nosem szaman i ziewając przewrócił się na plecy.
Przez chwilę było cicho. Konstanty Siemionycz pomyślał, że udało mu się zniechęcić Mitię i odetchnął z ulgą. Nie na długo.
- Ale z was szaman, Konstanty Siemionycz... - chłopak zmienił taktykę i kpił z Prochorowa. - Niebo się pali, a wy sobie chrapiecie...
Tego już było za wiele.
Prochorow zerwał się z barłogu i wyskoczył z trójkątnej jurty, gotowy do pościgu za Mitią. Ale to co zobaczył na zewnątrz, po prostu odebrało mu mowę. Przez niebo pędziła kula przypominająca głownię pochodni, tyle że wielka jak góra, ciągnąca za sobą warkocz z płomieni. Jeśli Konstanty Siemionycz dobrze ocenił, kierowała się na północ. Nagle, pośród idealnej ciszy poranka rozległy się odgłosy, jakie musiałyby towarzyszyć spędowi ogromnego stada reniferów: w niebiosach grzmiało jakby ogromna ciżba zwierząt pędziła w dzikim szale, tłukąc kopytami o ziemię. Pociemniało, a potem, na dalekim horyzoncie, rozbłysło tysiąc słońc.
Gorący, potwornie silny wiatr, jakiego Konstanty Siemionycz nie doświadczył nigdy w życiu, przygiął iglasty las do ziemi. Szaman i chłopiec upadli na ziemię, przewróceni jego podmuchem.
Nagle rozległ się taki huk, jakby góry zatrzeszczały w posadach. Zadrżała ziemia. Chłopiec i szaman leżeli kilka metrów od siebie, z rękami na głowach, jakby bali się, że od nieba oderwie się, niczym kawałek kartonu, jego kawałek, spadnie im na głowy i roztrzaska czaszki.
Po chwili wszystko ustało.
- Palę się! - wrzasnął Mitia, na którego koszuli widać było płomyki.
Szaman skoczył do jurty po skórę, żeby ugasić ogień, ale jurty nie było. Fala gorąca zabrała ją ze sobą, skotłowała i porzuciła kilka metrów dalej w nieładzie. Konstanty Siemionycz wygrzebał z ruin swego domostwa skórę, podbiegł do Mitii, zarzucił na chłopaka i ugasił ogień.
Chwilę później, lękliwie spoglądając w górę, porządkowali to, co zostało z czumu szamana.
- Kora cała w drzazgach, gałęzie połamane! - biadał Prochorow, grzebiąc w szczątkach swego domu. - Na szczęście bęben, korona i kurtka są całe... - wyciągnął spod szczątków szamańskie akcesoria i troskliwie odłożył na bok. - Trzeba będzie zbudować nowy czum - westchnął i odszukał w ruinach siekierę. - A ty, Mitia, idź do domu, rodzice się pewnie o ciebie niepokoją... Jak chcesz, to przyjdź, ale dopiero wieczorem. Będę cały dzień zajęty.
Chłopak bez słowa pobiegł do oddalonej o pół kilometra wioski.
Budowa czumu zajęła szamanowi cały dzień. Najpierw wyszukał odpowiednie drzewo i ściął je. Potem trzeba było odrąbać grube gałęzie i zrobić z nich nowy szkielet, na który nałożył, starannie oddzielone od pnia, płaty twardej kory, wzmocnione na wierzchu kolejnymi drągami, by kory nie zerwał wiatr. Pozostawił wolną przestrzeń u góry, by przez nią mógł wydostawać się dym z palonego wewnątrz ogniska, i miejsce na wejście, które przykrył kratką z cienkich, okorowanych gałązek.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy Konstanty Siemionycz przeniósł do chaty swój dobytek, poukładał na honorowych miejscach figurki symbolizujące duchy jego opiekunów i rozpalił ogień.
***
Mitia zastał go pijącego herbatę z cynowego kubka. Wszedł do czumu i usiadł naprzeciw ogniska. Oczy mu błyszczały. Miał chęć coś opowiedzieć, ale twarz szamana, która w świetle ogniska nabierała groźnych rysów i wspomnienie porannej psoty trochę go onieśmielało. Bał się odezwać bez zachęty.
- Co tam w wiosce? - zapytał w końcu szaman, odkładając kubek na ziemię.
- Jeden dom zawalony, szyby wszędzie powylatywały z okien, a stara Anastazja Pietrowna, co mieszka na końcu wioski, i którą leczyliście z gorączki, spadła z krzesła, jak przeszedł ten gorący wiatr... - chłopak zachichotał.
- Stało się jej coś? - zapytał poważnie szaman.
- Eee, nic - chłopak zrozumiał, że szaman nie pochwala naśmiewania się ze starszych i starał się nadać swemu głosowi rzeczowy ton: - Trochę się potłukła i strasznie krzyczała, ale...
- Konstanty Siemionycz! - rozległ się przed jurtą czyjś poważny głos, przerywając opowieść dzieciaka.
Szaman dał ręką znak Mitii, żeby milczał, podniósł się zaciekawiony i wyszedł przed czum. Za nim wyskoczył z chatki chłopak. Przed jurtą stało pięciu mężczyzn z wioski, którą opiekował się szaman. Twarze mieli zmartwione i nieśmiałe. Na czele delegacji stał staruszek całkowicie łysy i bez zarostu na twarzy.
Jeden z mężczyzn, dotychczas trzymający się z tyłu, zobaczył Mitię i, to uśmiechając się, to spoglądając z pewnym lękiem na Konstantego Siemionycza, podszedł do chłopaka i łapiąc go za ucho, rzekł przyciszonym głosem:
- W tej chwili leć do domu! Matka oprawia rena i nie wie w co ręce włożyć... Pomóż jej i nie przeszkadzaj dorosłym w ich sprawach. Ile razy ci mówiłem, żebyś nie szwendał się pod nogami Konstantemu Siemionyczowi, co? - człowiek, który stał na czele delegacji z wioski chrząknął znacząco, na co mężczyzna dodał jeszcze tylko: - Przyjdę do domu, to pogadamy... - i puścił chłopaka. Mitia, ile siły w nogach, popędził w kierunku świateł wioski, patrząc na ojca pełnym wyrzutu wzrokiem.
- Witam was, zacni bracia! - odezwał się do nich pewnym głosem szaman. - Co was do mnie sprowadza?
Łysy starzec postąpił krok do przodu i odchrząknął.
- Nu więc, Konstanty Siemionycz, widzieliście, co się stało rano?
- Widziałem.
- Ludzie w wiosce boją się bardzo. - mówił dalej staruszek - dużo chałup zniszczonych, nie wiemy, co o tym myśleć... Nu - westchnął ciężko - jednym słowem obawiamy się, że czymś uraziliśmy bogów... Czy nie moglibyście zapytać?
- Bądźcie za godzinę na polance - oświadczył krótko szaman i zniknął w jurcie.
***
Płomienie ogniska oświetlały zarówno drzewa okalające niewielkie leśne przejaśnienie, jak i ludzi siedzących wokół ognia ze skupionymi twarzami. Kobiety uciszały płaczące ze strachu dzieci, mężczyźni rozmawiali szeptem. Dwóch najstarszych ludzi z wioski siedziało w kucki po obu stronach szamana i omawiało z nim ostatnie polowanie, w którym czarownik brał udział.
- Pięknego byka ustrzeliliście, Fiodorze Dymitrowiczu - chwalił szaman zdobycz łysego staruszka.
- Nu, gdzie tam - bronił się komplementowany - może mój był większy, ale wasz piękniejszy...
- Fiedka sprzedał rogi na targu za sto rubli - włączył się do rozmowy trzeci z mężczyzn. - Ale słabo się targował...
- Jak to, Fiodorze Dymitrowiczu - zdziwił się szaman z ironią - gdzie wasza sławna handlarska żyłka? Jak zeszłego roku byliśmy razem w Wanawarze, nie chcieliście spuścić tym Jakutom nic na futerkach, a walczyliście o każdą kopiejkę, jakby chodziło o życie waszej żony i córek...
- Nu, gadanie - zaperzył się Fiodor Dymitrowicz - opowiedzcie lepiej, Konstanty Siemionycz, jeszcze raz, jak się odbyło wasze wtajemniczenie na szamana. Lubię tego słuchać...
- Zgoda - rzekł szaman i kontynuował głosem tajemniczym i trochę niższym niż normalnie: - Działo się to już przeszło dwadzieścia lat temu. Byłem małym chłopcem, ot, takim jak Mitia Bielajew. Zmogła mnie choroba i dwa lata leżałem w łóżku. W tym czasie moją duszę porwały do Dolnego Świata duchy mych przodków i zabrały tam, gdzie rośnie turu, drzewo mego szamańskiego rodu.
Stanąłem przed obliczem Matki-Szamanki, która miała postać rena. Rzuciła się ona na moją duszę, zjadła ją, a potem wypluła i podeptała kopytami. Zakopała duszę w ziemi na rok. Po roku dusza wydobyła się z ziemi i stanęła znów przed Matką-Szamanką. Samica renifera popatrzyła na nią i rzekła:
- O tak, teraz jesteś hargi, duszą szamana. Przeszłaś drogę cierpienia i znasz jego ścieżki. Możesz wracać do ciała.
Wtedy wyzdrowiałem.
- Jak wyglądała Matka-Szamanka? - dopytywał się Fiodor Dymitrowicz.
- Była wielka jak drzewo... - zaczął szaman, ale nie skończył, bo szarpnął nim nagły spazm. Najpierw rzucił nim do tyłu wyginając ciało czarownika w łuk, a potem zgiął w drugą stronę i pchnął do środka kręgu ludzi.
Oczy wszystkich skupiły się na szamanie.
Ten przez chwilę coś mamrotał i chrząkał, a potem podniósł się na proste nogi i odetchnął głęboko. Ogień tańczył na jego białej skórzanej kapocie wyszywanej drobnymi kolorowymi wzorkami, z frędzelkami u dołu, z rękawami obszytymi skórką i tylną częścią sięgającą za kolana, zakończoną trójkątem z białym futrem. Do kapoty przyszyto srebrne figurki zwierząt, które symbolizowały duchy-pomocników szamana. Były tam zwykłe zwierzęta: renifer, niedźwiedź i kaczka, ale też dziwne krzyżówki: zająco-wilk, nuro-żmija i mamuto-jeleń. Na głowie miał szaman rogi renifera, przytroczone do czapki, przypominającej szkielet kopuły. Wiadomo było, że ta niezwykła konstrukcja pomaga mu rozcinać chmury podczas podróży do Górnego Świata.
Szaman stał prosto. Jego twarz ściągał taki grymas, jakby cierpiał straszliwe męki. Oczy miał zamknięte, podbródek w górze. Nagle podniósł do góry obie ręce na wysokość ramion. Frędzle przyczepione do rękawów zamieniły jego ręce w skrzydła.
- Bęben! - krzyknął szaman przeszywająco i jeden ze starców, który siedział obok niego skoczył, by podać mu jego narzędzie do kamłania wraz z pałeczką. Skórę instrumentu pokrywały wizerunki reniferów, ciągnących stadami wokół brzegu bębna. Szaman otrząsnął się, jęknął i począł uderzać w bęben, okrążając jednocześnie ognisko i mrucząc coś cicho pod nosem.
Taniec trwał. Ogień pełgał, jakby w rytm bębna. Pieśń szamana rosła w siłę. Po trzech okrążeniach wokół ogniska dało się już rozróżnić poszczególne słowa:
Duchy pomocnicy, szczególnie ty nuro-żmijo,
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]