[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Feehan Christine
Mrok 08
Mroczny obro
ń
ca
Lucjan, największy karpatiański łowca wampirów, przez wieki żył w
mroku, pustce i samotności. Piękna Jaxon roznieca w nim nieznany
ogień, a w jego sercu nadzieję, że oto wreszcie znalazł swą drugą
połowę.
Jax nieprzypadkowo wybrała pracę w policji. Poświęciłaby wszystko, by
chronić innych. Obdarzona szóstym zmysłem zawsze wie, gdzie czai się
zło. Ale nawet jej niezwykły dar może nie ochronić jej przez groźbą,
która prześladuje ją od lat. Czy obroni ją nieznajomy o
nieprzeniknionych oczach i delikatnych ustach? Czy Jax znajdzie w
ramionach Lucjana wybawienie, czy jego zachłanne pocałunki ściągną
na nią niebezpieczeństwo, z jakim nie zmierzy się żaden śmiertelnik…
Prolog
Jucjan
Woloszczyzna, rok 1400
Wioska była zdecydowanie za mała, żeby oprzeć się błyskawicznie
nadciągającej armii. Nic nie mogło spowolnić pochodu osmańskich
Turków. Niszczyli wszystko na swej drodze, wszystkich okrutnie
mordowali. Ciała wbijali na pale z surowego drewna i zostawiali
padlinożercom, by dokończyły dzieła. Krew lała się strumieniami. Nie
oszczędzano nikogo, nawet najmłodszych dzieci ani najstarszych
starców. Najeźdźcy palili, torturowali, okaleczali, zostawiając za sobą
tylko szczury, ogień i śmierć.
We wsi panowała przedziwna cisza; nawet dziecko nie ośmieliło się
zapłakać. Ludzie spoglądali po sobie z rozpaczą i beznadzieją. Nikt nie
przyjdzie im z pomocą, nie było sposobu, by powstrzymać masakrę.
Wobec potwornego wroga ugną się tak jak wszyscy przed nimi. Byli zbyt
nieliczni, a do walki z nadciągającymi hordami mieli zaledwie broń
wieśniaków. Byli bezsilni.
I nagle dwóch wojowników wyłoniło się z nocnej mgły. Poruszali się,
jakby stanowili jedno - jedna myśl, jeden krok. W ich gestach znać było
pewien szczególny zwierzęcy wdzięk. Sunęli płynnie, miękko w
absolutnej ciszy. Obaj wysocy, o szerokich barach, z długimi,
opadającymi na ramiona włosami i oczami, z których wyzierała śmierć.
Niektórzy twierdzili, że
w głębi tych lodowatych czarnych oczu można dostrzec czerwone ognie
piekieł.
Dorośli mężczyźni usuwali im się z drogi, kobiety chowały się w cień.
Wojownicy nie patrzyli w lewo ani w prawo, a mimo to widzieli
wszystko. Moc przywarła do nich niby druga skóra. Zatrzymali się i stali
nieruchomo niczym okoliczne góry, gdy kawałek ponad rozrzuconymi po
wsi chatami dołączył do nich przedstawiciel starszyzny. Stąd mogli
spoglądać na opustoszałą łąkę, która dzieliła ich od lasu.
- Jakie nowiny? - spytał starszy. - Z każdej strony napływają wieści o
rzeziach. Teraz nasza kolej. I nic nie może powstrzymać tej powodzi
śmierci. Nie mamy dokąd iść, Lucjanie. Nie mamy gdzie ukryć naszych
rodzin. Będziemy walczyć, ale pokonają nas tak jak innych.
- Spieszyliśmy się, Starcze, bo tej nocy jesteśmy potrzebni gdzie indziej.
Krążą słuchy, że poległ nasz Książę. Musimy wracać do swoich. Zawsze
byłeś dobrym i życzliwym człowiekiem. Zanim odejdziemy, zrobimy z
Gabrielem co w naszej mocy, żeby wam pomóc. Wrogowie mogą się
okazać niezwykle zabobonni.
Ton głosu Lucjana był czysty, miękki niczym aksamit. Ktokolwiek go
usłyszał, nie umiał oprzeć się jego mocy. Każdy chciał tylko słuchać go
wciąż i wciąż. Sam ten głos potrafił czarować, uwodzić, a nawet zabić.
- Idźcie z Bogiem - szepnął wioskowy starszy w podzięce. Mężczyźni
ruszyli. Idealnie zgrani, płynnie, cicho. Gdy
tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku wieśniaków, w jednej chwili bez
słowa zamienili się w sowy. Uderzając mocno skrzydłami, zaczęli
zataczać kręgi ponad linią lasu. Wypatrywali uśpionej armii. Kilka
kilometrów dalej ziemię setkami pokrywali śpiący mężczyźni.
Nisko przy ziemi nadciągnęła biała gęsta mgła. Ucichł wiatr, więc zbita
mogła utrzymywać się w jednym miejscu. Obie sowy bez ostrzeżenia
spadły bezszelestnie z nieba, z ostrymi niczym brzytwa pazurami
wymierzonymi prosto w oczy wartowników. Wydawało się, że ptaki są
wszędzie. Ich działania były tak precyzyjnie zgrane, że dopadły ofiar,
zanim
ktokolwiek zdążył przyjść strażnikom z pomocą. Głuchą ciszę wypełniły
okrzyki bólu i przerażenia. W gęstej mgle żołnierze zerwali się i chwytali
broń. Szukali wroga, a zobaczyli tylko puste oczodoły i krew spływającą
po twarzach biegnących na oślep wartowników.
W samym sercu masy żołnierzy dał się słyszeć trzask, a potem kolejny. I
tak trzask za trzaskiem dwa szeregi mężczyzn osunęły się na ziemię z
przetrąconymi karkami. Tak jakby ukryci w gęstej mgle niewidzialni
wrogowie przesuwali się od jednego do drugiego, skręcając karki gołymi
rękami. Zapanował chaos. Ludzie z krzykiem zaczęli uciekać w stronę
pobliskiego lasu. Ale wtedy znikąd pojawiły się wilki. Potężnymi
szczękami chwytały umykających żołnierzy. Jakby na komendę
mężczyźni zaczęli padać na własne włócznie. Inni, nie mogąc się
powstrzymać, nadziewali na nie swoich towarzyszy. Nie potrafili
zwalczyć przymusu, choćby nie wiadomo jak się starali. Na ludzi padł
blady strach. Krew i śmierć były wszędzie. Głosy w głowach żołnierzy,
głosy w samym powietrzu szeptały o klęsce i śmierci. Ziemia nasiąkła
krwią. Noc nie chciała się skończyć. Aż wreszcie nie było miejsca, gdzie
można by się skryć przed niewidzialnym terrorem, widmem śmierci i
dzikimi bestiami, które przybyły pokonać turecką armię.
Rankiem, kiedy mieszkańcy Walachii wyszli, by walczyć, znaleźli już
tylko trupy.
Lucjan
Karpaty, rok 1400
Powietrze cuchnęło śmiercią i zniszczeniem. Wszędzie wokół dymiły
resztki ludzkich wiosek. Starożytni Karpatianie na próżno próbowali
uratować swych sąsiadów - wróg uderzył w chwili, gdy słońce stało w
zenicie. W tych godzinach starożytni byli bezbronni, a ich moc
najsłabsza. Dlatego wielu Karpatian poniosło śmierć razem z ludźmi -
mężczyźni, kobiety i dzieci pospołu. Tylko tym, którzy byli daleko, udało
się uniknąć miażdżącego ciosu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl