[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Michał Kaziów - A jednak w pamięci  Opowieć biograficzna o ociemniałym kapitanie wojsk austriackich i  polskich - Janie Silhanie    Wstęp    Dziesištki listów otrzymałem już w swoim życiu, których  treć trudno byłoby mi przywołać w pamięci. Jeden jednak wcišż  tkwi jak obraz tak wyrazisty, że przypominajšc go sobie, widzi się  miejsce, wyobraża ludzi, całš aurę i panoramę i w niej obecne  wszystkie rzeczy. I ta pamięć nie jest zawodna.  Opiera się na fragmentach, szczegółach, strzępach zdań, czyich  uwagach, płaczu i swobodnej rozmowie.  Oto którego lipcowego dnia, bardzo ciepłego dnia, kiedy ogarnšł  mnie jaki rodzaj rozleniwienia, jak zawsze w letnich miesišcach,  które z natury rzeczy sš radosne, listonosz przyniósł mi pięć  listów, a wród nich jeden od Wiesi, koleżanki ze studiów. Od  dawna zajmuje się ona epokš baroku. Szuka ladów tego okresu,  odwiedza kocioły i cmentarze, a tam ze starych tablic spisuje  słowa kwieciste, barokowe, zaskakujšce współczesnego przechodnia  rozmowš ze zmarłym. Ci, którzy zostali, odwołujš się do życia i  wiecznoci, łšczš piękno z brzydotš, radoć życia z żalem.  Wyrytymi słowami okazujš skruchę wobec nicoci.  Moja koleżanka zawędrowała na cmentarz Rakowicki w Krakowie. Szła  wród zabytkowych grobowców i wypatrywała najbardziej oryginalnych  epitafiów, gdy nieoczekiwanie spostrzegła to, o czym włanie  napisała mi w licie: "Nieco dalej od miejsca, w którym stałam,  zauważyłam przesuwajšce się grupki ludzi. Nie był to kondukt  pogrzebowy. Szli bez piewu, bez krzyża, bez księdza. Wszyscy  podšżali w tę samš stronę. Nieli kwiaty w rękach. Z poczštku nie  zwracałam na nich uwagi. Pomylałam - jacy tam sobie ludzie.  Zwykły przypadek, jak na cmentarzu. W pewnym momencie jednak,  kiedy uważniej zaczęłam się im przyglšdać, spostrzegłam, że wielu  z nich trzyma w rękach białe laski. Kilkadziesišt metrów dalej był  grób, do którego zmierzali i długo póniej stali w zadumie. Więc  zorientowałam się, że byli to niewidomi w towarzystwie swoich  przewodników. Przy grobie stali doć długo, a zebrało się ich  sporo. Zaciekawiona, również podeszłam do grobu. Na płycie leżały  wišzanki kwiatów, płonęły wieczki. Mimo doć dużej grupy  niewidomych udało mi się dotrzeć w pobliże pomnika. I wtedy  przeczytałam, że spoczywa tu kpt. Jan Silhan, urodzony 1 listopada  1889 roku, a zmarły 29 czerwca 1971 roku. A więc już dwadziecia  lat temu. To zadziwiajšce, że po tylu latach w tak wielu osobach  zachowała się jeszcze jego żywa pamięć. Ty zapewne znasz tego  człowieka, bo przecież jeste z tego rodowiska. Napisz mi parę  słów o nim. Przypominam sobie jak przez mgłę, że wspominałe mi o  jakim ociemniałym żołnierzu, który w pierwszej wojnie wiatowej  stracił oczy, a póniej tak wiele dokonał dobrego."  Przeczytałem ten list i ogarnęło mnie wzruszenie. Bo przecież  znałem osobicie tego człowieka i jego małżonkę, Margit. Chętnie  tu i ówdzie o nich mówiłem. Teraz był ciepły lipiec. Moje myli  pochłaniał całkowicie przeczytany list. Za oknem wiergotały ptaki  i hałasowały bawišce się dzieci. To dziwne czytać list o kim  umarłym, kogo się kiedy znało. Postać Jana Silhana jak żywa  stanęła mi przed oczami. Przypominałem sobie moment, kiedy go  poznałem.  Było to jesieniš w 1954 roku. Ja wtedy zaledwie wydostawałem się  na szerszy wiat, wychodziłem ze swojej zapaci i izolacji.  Odważyłem się pojechać z ojcem z mojej wsi aż do stolicy. Tam  bowiem odbywał się zjazd korespondentów miesięcznika "Pochodnia".  Było to wielkie wydarzenie w moim życiu, choć może dla innych  niewiele znaczšce. Kogo bowiem tam, w stolicy, gdzie dzieje się  tak wiele ważnych spraw, obchodzić mogło spotkanie jakich tam  amatorów, i to w dodatku niewidomych korespondentów? Dla mnie  jednak były to wielkie dni. Przeżyłem je bardzo. Miałem nawet  wštpliwoci, czy włanie ja powinienem uczestniczyć w tym  zgromadzeniu.  Niewidomych było wielu. Mój ojciec przeżył ten wyjazd jeszcze  bardziej niż ja. Zauważyła to nawet pewna pani, która podeszła do  nas, prowadzšc innego mężczyznę, również ociemniałego.  - Janku - powiedziała z nieco obcym akcentem w głosie, ale zarazem  ciepło i serdecznie - przed tobš sš ci panowie, których pragnšłe  poznać.  Usłyszałem: - Kolego, nazywam się Jan Silhan.  Jednoczenie poczułem ucisk jego dłoni na moim ramieniu. Po  przywitaniu się z ojcem zapytał o miejsce mojego urodzenia.  - Bo przecież, gdy słyszę, jak kolega mówi, to co mi się wydaje,  że jest kresowiakiem.  Tak rzeczywicie było. Zrobiło mi się od razu raniej i trochę  lżej na duszy. Ojciec był ogromnie zaskoczony, gdy Silhan, po  usłyszeniu miejscowoci naszego urodzenia z miejsca powiedział:  - Koropiec? Tam nad Dniestrem? Gdzie się znajdujš posiadłoci  hrabiego Badeniego? Byłem w ich pałacu podczas pierwszej wojny  wiatowej, skupujšc konie dla żołnierzy. A pan, panie kolego,  powinien dużo, bardzo dużo pisać. Z uwagš czytam wszystko, co pan  drukuje w "Pochodni". Bardzo bym pragnšł poznać jeszcze paniš  Halinę Lubicz, która nauczyła pana brajla. To nadzwyczajne. O  pańskim dokonaniu życiowym napisałem już do kilku czasopism  esperanckich. Pan pisze obrazowo.  Byłem pod wielkim wrażeniem tych słów. Poczułem się wręcz  oszołomiony. Kiedy zachęcał mnie do pisania, wymienił nagle  nazwisko jakiego pisarza afrykańskiego, również ociemniałego.  Było tego wszystkiego w tamtym momencie zbyt wiele dla mnie. Jego  wschodni akcent, o lirycznej tonacji, zdradzał człowieka gotowego  obdarzyć przyjaniš każdego, kto potrzebuje życzliwej rady i  pomocnej dłoni.  Takie włanie wspomnienie tego pierwszego spotkania przywołałem w  pamięci po przeczytaniu listu mojej koleżanki Wiesi. Wtedy  przebywałem w Bogaczowie, w tej samej wsi, z której niegdy,  kilkadziesišt lat temu, jako młody człowiek wybierałem się w swojš  wielkš podróż do Warszawy. Wtedy nie wiedziałem, kogo tam spotkam.  A poznałem Jana Silhana.  Mylałem o nim, o jego dramatycznym życiu, a moje myli mieszały  się z zapachem kwitnšcych bogaczowskich łšk. Czułem niezwykłoć  kolei losu - rodzenia się, spotykania na swej drodze ludzi, a  potem ich definitywnego oddalania. I tylko słowa listu mogš na  chwilę przywrócić w pamięci to, co bezpowrotnie minione.  Na moment przeniosłem się w mylach na ów krakowski cmentarz,  który jeszcze widziałem w 1944 roku. Pod powiekami zaczęły  majaczyć cmentarne alejki, a na nich jakbym widział Wiesławę  odczytujšcš napisy, epitafia i jakie nagrobne wierszyki.  Zobaczyłem nawet tych opisanych w licie ludzi, którzy spotkali  się, by położyć na płycie pomnika kwiaty, postać chwilę, zapalić  wieczki, pomilczeć, powspominać, pomodlić się.  Dwadziecia lat temu, kiedy liczni przyjaciele odprowadzali  zmarłego Kapitana na wieczny spoczynek, była wielka ulewa, ale  nikogo nie wystraszyła. Wytrwali wszyscy. Zjechali się niewidomi z  całej Polski, osoby młode i starsze.  Dzi, dwadziecia lat póniej, jest bardzo pogodny dzień. To  oczywicie tylko przypadek. Mylę, że powinienem opowiedzieć  Wiesławie o życiu Jana Silhana, gdyż był to człowiek niezwykły.  Nie będzie to łatwe. Pozostał w pamięci wielu ludzi, którym za  życia tak chętnie pomagał. Wiem, że całej o nim prawdy nie będę w  stanie przekazać, bowiem życie zawsze jest większe ponad słowa,  pamištki, rzeczy. Przeglšdajšc biograficzne teczki, pełne  materiałów dokumentarnych pozostałych po Janie Silhanie - listów,  zapisków i urzędowych druków - mam wiadomoć, iż w te kartki jest  wpleciony także wzrok Margit Silhan, jego żony, z pochodzenia  Austriaczki, która poprzez to małżeństwo tak wytrwale służyła  polskim niewidomym.    I   Dzieciństwo i lata studenckie   Rodzi się człowiek. Słońce rzuca cień i księżyc rzuca cień a  gwiazdy nigdy. Człowiek rodzi si pod jakš gwiazdš i ona naznacza  drogę, po której idzie narodzony. A czy życie jest bez cienia,  choć się żyje pod gwiazdš?  Przeglšdam dokumenty Jana Silhana. Szukam dnia, miejsca jego  przyjcia na wiat. Pragnę dostrzec w tym dniu jego rodziców,  bliskich krewnych i rodzeństwo.  Urodził się w Kijowie, w dniu dla katolików wištecznym, we  Wszystkich więtych, a to jest prawie więto narodowe. Urodził się  wród Tatarów, Rosjan, Ukraińców. Wyobrania podsuwa nam mglisty  zimowy dzień - szron, chłód, padajšce licie. Jest rok 1889.  Księdzem udzielajšcym chrztu był prałat Jan Skalski. Jan  przychodzi na wiat w rodzinie inteligenckiej - Franciszka Silhana  i Anny, z domu Paczowskiej. Matka jest nauczycielkš, a ojciec  urzędnikiem bankowym, czyli pracownikiem bardzo poważnej jak na  owe czasy instytucji. Ojciec to bez wštpienia człowiek pracowity.  Jak się dowiadujemy z dokumentów, z pochodzenia jest Czechem, ale  od paru pokoleń spolonizowanym. Na dobre i złe mocno zżyty z  kijowskš Poloniš. Poprzez żonę jego zwišzki sięgały do wielkiego  rodu Paczowskich, licznie zasiedlonego na Wołyniu i Białorusi, o  czym pisze Mieczysław Harusewicz w ksišżce biograficznej o swoim  ojcu Janie, zatytułowanej "Za czasów carskich i wyzwolenia". Matka  Jana Silhana i matka Mieczysława Harusewicza były ze sobš blisko  spokrewnione, jako że pochodziły włanie z rodu Paczowskich. W obu  rodzinach żywo kultywowano pamięć o udziale w kolejnych  powstaniach narodowych, za co spotkały je represje carskie.  Łatwo sobie wyobrazić, że w kijowskim domu rodziców Silhana często  rozprawiano o wielkich patriotycznych narodowych sprawach. W tej  atmosferze, w klimacie wspominania przodków i losów bliższych i  dalszych krewnych, a było ich bardzo wielu, wyrastał młody Silhan.  Przysłuchiwał się rozmowom politycznym i na swój sposób  przemyliwał je na nowo, w samotnoci. Dojrzewała w nim myl i  zabarwienie przekonań społecznych, które jak się póniej okazało,  zwišzane były z żywym w ówczesnym czasie nurtem socjalistycznym, o  czym będzie mowa póniej. Rodzice, mylšc o jego przyszłoci i  widzšc wielkie z... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl