[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jego ciepłe usta przesunęły się w dół po szyi Sophie.
Zacisnęła mocno powieki, przekonując uporczywie samą
siebie, że pieszczoty Nigela sprawiają jej przyjemność.
Leżeli na kanapie w jej londyńskim mieszkaniu. Było już
późno, wokół panowała cisza. Słychać było tylko przyśpie­
szony oddech mężczyzny, który lada moment miał uczynić
Sophie kobietą.
Podświadomie napięła mięśnie, gdy niezgrabnie rozpi­
nał jej bluzkę. Rozluźnij się, przecież sama tego chciałaś,
powtarzała w myślach. Zaplanowałaś to sobie, wybrałaś
najlepszego przyjaciela, więc co się z tobą dzieje?
Nagle poczuła, że ma dość.
- Nie chcę! Zostaw mnie.
Próbowała go od siebie odepchnąć, lecz nie zamierzał
pozwolić jej umknąć. Szamotali się przez chwilę, wreszcie
Nigel krzyknął głośno i puścił ją, gdy zupełnie niechcący
trafiła go łokciem w oko. W tym samym momencie rozległ
się dzwonek, po którym nastąpiło natarczywe pukanie.
Sophie z ulgą, a jednocześnie z niepokojem, pobiegła
do drzwi. Już otworzyła usta, by zbesztać kogoś, kto hała­
sował po nocy i budził całą kamienicę, lecz naraz zanie­
mówiła. Z niedowierzaniem odgarnęła opadające na twarz
jasne pasma włosów.
Niemożliwe, by to był on! Ale to był bez wątpienia
właśnie... Justin Gifford.
Wydawało jej się, że uśmiecha się do niej z czułością
i przez chwilę widziała przed sobą dawnego Justina sprzed
tej okropnej nocy, gdy ukończyła osiemnaście lat. Bez­
wiednie uniosła dłoń, by go dotknąć, lecz on minął Sophie
bez słowa i wszedł do środka.
- Ach, to dlatego tak się zerwałaś - domyślił się z ulgą
Nigel. - Usłyszałaś dzwonek.
Nawet nie chciało jej się zaprzeczać. W milczeniu po­
patrzyła na obu mężczyzn. No tak, w ogóle nie mogło być
mowy o żadnym porównaniu.
Zaledwie dwudziestojednoletni Nigel z zawstydzeniem
wkładał koszulkę, a wyglądał przy tym jak przyłapany
na gorącym uczynku uczniak. Tymczasem starszy o czter­
naście lat Justin, wzięty prawnik, mający wkrótce najpra­
wdopodobniej zostać najmłodszym sędzią w Londynie,
roztaczał aurę spokoju i niezachwianej pewności siebie.
Stał teraz na środku pokoju, wysoki, barczysty i elegan­
cki, a jego piwne oczy ciskały błyskawice.
- Czy twój kochanek mieszka z tobą? - spytał twardo,
mierząc Nigela pogardliwym spojrzeniem.
Sophie nerwowo wytarła wilgotne nagle dłonie o błę­
kitne dżinsy. Po chwili jednak wyprostowała się, by dodać
choć parę centymetrów swojej filigranowej figurze i z de­
terminacją spojrzała mu prosto w oczy.
- Po pierwsze, to nie twoja sprawa. Po drugie, to ja będę
zadawać pytania. Co tu robisz o tej porze? - W duchu
złożyła sobie gratulacje, gdy jej głos zabrzmiał spokojnie
i pewnie. Nie pozwoli się zastraszyć mimo wyjątkowo nie­
zręcznej sytuacji, w jakiej się znalazła.
- A właśnie, że moja - oznajmił tonem nie znoszącym
sprzeciwu. Z dezaprobatą spojrzał na trącego załzawione
oko Nigela. - Nie wiedziałem, że gustujesz w mazgajach
- zadrwił. - Dobra, pozbądź się tego smarkacza.
- Nigel jest moim gościem - zaprotestowała.
- A, czyli nie mieszka z tobą? Świetnie! Ty, jak ci tam,
spadaj stąd, ale to już!
Tamten podniósł się niezgrabnie.
- Chwila, moment, co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
Sophie i ja...
- Dla ciebie nie ma tu żadnej Sophie! - rozgniewał się
nie na żarty Justin. - Wynocha stąd, bo inaczej...
Jeszcze nigdy nie widziała go w stanie takiej furii. Wo­
lała nie ryzykować.
- Może lepiej jednak idź, Nigel - zasugerowała łagod­
nie. - Justin jest przyjacielem mojego wuja, znam go od
lat. Nie obawiaj się, nic mi nie będzie.
Nigel dla przyzwoitości zaprotestował bez większego
przekonania, po czym wyszedł. Nie mogła mieć do niego
pretensji. Ona również czuła się kompletnie onieśmielona
i zdominowana, gdy po raz pierwszy spotkała Justina Gif-
forda. Była czternastoletnią Amerykanką i dopiero co stra­
ciła rodziców w katastrofie lotniczej. Jej jedyny żyjący
krewny, wuj Bertie Brown, natychmiast zabrał ją do swego
majątku Black Gables w Anglii.
Wychowana w słonecznej Kalifornii Sophie nie potra­
fiła się odnaleźć w nowym kraju. Wszystko było zupełnie
obce, łącznie ze znanym tylko z opowiadań wujem oraz
wielkim starym domem. Zwijała się więc w kłębek w prze­
pastnym fotelu i cicho płakała całymi godzinami.
Któregoś razu usłyszała nieznajomy głos:
tego chciał. Nie przewidziała jednak, co się wydarzy
potem...
- Może rzeczywiście powinienem to zrobić - mruknął,
objął ją i pocałował z pasją.
Chwilę później jego silne dłonie namiętnie pieściły
smukłe ciało Sophie, która pojęła ze zgrozą, że obudziła
coś, nad czym nie potrafi zapanować. Nie tylko w nim,
akurat to było w porządku. W sobie!
Przerażona swoją nieoczekiwaną reakcją, błagała,
by przestał. Od tego fatalnego dnia przestali się przy­
jaźnić. Straszliwie zawstydzona Sophie starała się go wię­
cej nie widywać. Na szczęście przyszło jej to bez tru­
du, gdyż właśnie dostała się do studium plastycznego i wy­
najęła małe mieszkanko w Londynie. Przyjeżdżała do Sur­
rey tylko wtedy, gdy wiedziała, że zastanie tam jedynie
wuja.
- Może byś wreszcie zapięła bluzkę? - Znajomy, niski
głos wdarł się w nieprzyjemne wspomnienia i przywrócił
Sophie do rzeczywistości.
Spojrzała po sobie. Rzeczywiście, koronkowa bielizna
w dość nikłym stopniu zakrywała jej wdzięki. Spłonęła
rumieńcem i pospiesznie zapięła guziki jedwabnej bluzki.
Najgorsze było to, że wciąż się rumieniła przy Justinie,
niczym zakochana nastolatka. Wzięła się w garść i spojrza­
ła na niego wyniośle.
- Czy dowiem się wreszcie, czemu zawdzięczam twoją
nieoczekiwaną wizytę? - spytała zimno. - A może po pro­
stu wypiłeś i chciałeś trochę porozrabiać?
Wyraz jego twarzy zmienił się natychmiast.
- Przepraszam, trochę mnie poniosło. Jesteś dorosła
i twoje prywatne sprawy to faktycznie nie mój interes.
- Co z tobą, maleńka?
Podniosła wzrok i ujrzała niesamowicie przystojnego
mężczyznę o uśmiechniętych ciemnych oczach. Bez zastano­
wienia wziął ją na ręce, posadził sobie na kolanach i przytuli)
do siebie uspokajająco. Tak się wszystko zaczęło.
Zostali przyjaciółmi, choć dwudziestoośmioletni Justin
był od niej dwa razy starszy. Zawsze jednak traktował
ją z ogromną sympatią, grał z nią w tenisa, rozmawiał.
Spotykali się często, gdyż prawie każdy weekend spędzał
w Surrey, w domu Benie'ego Browna, swego wieloletnie­
go przyjaciela i mentora.
Co roku w dzień świętego Walentego Sophie nieod­
miennie otrzymywała kartkę z tym samym napisem: „My­
ślę o tobie. Twój wysoki czarnowłosy". Stempel na znacz­
ku wskazywał, że wiadomość wysłano z Londynu, a po­
nieważ Sophie znała tam tylko Justina, więc wszystko było
jasne. Kochał ją tak samo, jak ona jego.
W dniu swoich osiemnastych urodzin zrozumiała, jak
bardzo była naiwna. Jej wymarzony mężczyzna nie przy­
jechał na przyjęcie sam. Rudowłosa Janet Ord nie opusz­
czała go ani na moment. Sophie, która umierała z zazdro­
ści, postanowiła, że musi zdobyć Justina, zanim będzie za
późno. Gdy goście się rozeszli, czekała na niego z zamia­
rem uwiedzenia go.
Uśmiechnęła się teraz z goryczą na to wspomnienie.
Justin odwiózł Janet do domu, wrócił do Surrey, spojrzał
na ubraną jedynie w przejrzystą koszulkę Sophie i zaczął
się głośno śmiać.
- Wracaj do łóżka, mała, zanim napytasz sobie biedy.
Ona jednak, niezrażona, zarzuciła mu ręce na szy­
ję, przytuliła się i zażądała, by ją pocałował. Czuła, że też
- Dzięki - mruknęła sarkastycznie.
- Daruj sobie tę ironię i lepiej usiądź. Mam ci coś do
powiedzenia.
Z nagłym niepokojem spojrzała mu w oczy i nagle kur­
czowo zacisnęła palce na jego ramieniu.
- Co się stało? - zawołała. - Chyba nie...
- Bertie miał rozległy zawał.
- Dzień dobry, wujaszku. - Z uśmiechem weszła do
pokoju i pocałowała pomarszczony policzek siedzącego
przy stole starszego mężczyzny. - Wyglądasz dzisiaj zna­
cznie lepiej - dodała radośnie. W rzeczywistości patrzy­
ła na wuja z rosnącym niepokojem. Niegdyś pełen życia
i energii, teraz z każdym dniem wydawał się coraz słabszy.
Sophie starała się nie okazywać swego zaniepokojenia jego
stanem. - Przyszło może coś do mnie?
- Aż dwie kartki, złotko - odparł, rozpromieniając się
na widok bratanicy. - Dziękuję, że i ty o mnie pomyślałaś.
- Machnął swoją walentynkową kartką.
Mrugnęła do niego porozumiewawczo i otworzyła ko­
perty. Jedna kartka była od wuja, druga zaś... Z rozmarze­
niem przebiegła wzrokiem znajome słowa: „Myślę o tobie.
Twój wysoki czarnowłosy".
Och, ten Justin! Przez kilka ostatnich miesięcy udowod­
nił, że jest absolutnie cudowny. Nieustannie podtrzymywał
ich na duchu, składał im wizyty, gdy tylko mógł, wydawało
się wręcz, że został zesłany przez Opatrzność. Zaczął też
zabierać Sophie do teatru i na kolacje, po czym odwoził ją
do domu i zawsze całował na dobranoc. Stopniowo jednak
przestało jej to wystarczać. Pragnęła czegoś więcej, gdyż
nie miała już najmniejszych wątpliwości, że to mężczyzna
jej życia. Po cóż więc było zwlekać?
Czuła jednak, że dzisiejsza noc może wszystko zmienić.
Justin zabierał ją na wielki bal prawników w jednym z naj­
bardziej luksusowych hoteli Londynu. Bal w Dniu Zako­
chanych... To mówiło samo za siebie.
- Nie spóźnisz się na pociąg? - zdziwił się wuj Bertte.
- Dzisiaj wzięłam sobie wolne. Mam zamiar zrobić się
na bóstwo, Justin zabiera mnie na wystawne przyjęcie.
- Powiedz, że nic mu nie będzie - poprosiła chyba
już setny raz, gdy siedzieli na ławce w szpitalnym kory­
tarzu.
- Oczywiście, maleńka. Bertie nie podda się tak łatwo
- Justin spojrzał na nią ze współczuciem, otoczył ramieniem
i przygarnął do siebie. - Oprzyj się i odpocznij trochę. O nic
się nie martw, ja będę czuwał - uśmiechnął się do niej i uścis­
nął lekko. - W końcu od tego ma się przyjaciół, nie?
Z ulgą położyła głowę na jego ramieniu. To była napra­
wdę długa i męcząca noc. Ujęta jego dobrocią, zapomniała
o ostatnich dwóch latach i z nadzieją podniosła na niego
wzrok.
- Czy to znaczy, że znów jesteśmy przyjaciółmi?
Z powagą skinął głową.
Dwa tygodnie później, na miesiąc przed świętami Bo­
żego Narodzenia, Bertie został wypisany ze szpitala. So­
phie z powrotem zamieszkała w Surrey, by opiekować się
wujem. Codziennie jeździła do Londynu, gdzie pracowała
jako graficzka w wielkiej firmie reklamowej, lecz nie na­
rzekała na dojazdy. Najważniejsze, że mogła choć w nie­
wielkim stopniu odwdzięczyć się człowiekowi, którego ko­
chała i który tyle dla niej zrobił.
- To wspaniały człowiek. Nie mogłaś wybrać lepiej.
- Wiem - skinęła głową i uśmiechnęli się do siebie.
Kilka godzin później usłyszała zajeżdżający pod dom
samochód. Ostatnie spojrzenie w lustro, ostatnie poprawie­
nie szminki... Gotowe!
Sophie rzadko się malowała, jednak tego dnia postano­
wiła wyglądać olśniewająco. W salonie piękności zrobiono
jej subtelny i niezwykle elegancki makijaż oraz upięto wło­
sy w stylowy kok, który pasował do kreacji, jaką sobie
wybrała. Kupiła romantyczną suknię w kolorze burgunda,
z obcisłym gorsetem i suto marszczoną spódnicą, spod któ­
rej wyglądał obłok czarnego tiulu. Wyglądała w niej tak,
jakby zstąpiła ze starego portretu.
Kiedy schodziła po schodach, czekający na dole Justin
patrzył na nią z niemym zachwytem w oczach. Gdy wy­
ciągnął ku niej dłoń i szarmancko sprowadził z ostatnich
kilku stopni, poczuła się jak księżniczka. Co za noc, po­
myślała w upojeniu.
- Wyglądasz jak zjawiskowa piękność, Sophie - powie­
dział cicho. - Szkoda, że nie spytałem... - Podał jej niewiel­
kie pudełeczko. - Korsarz z czerwonych różyczek nie będzie
pasował do koloru twojej sukni. Cóż, przepraszam.
- Ależ niepotrzebnie robiłeś sobie kłopot, twoje walen-
tynkowe kartki i tak powiedziały mi wszystko. - Posłała
mu promienny uśmiech. - A korsarz będzie świetnie paso­
wał do mojej peleryny. Poczekaj chwilę, dobrze?
Pobiegła z powrotem na górę, jakby miała skrzydła u ra­
mion. Nie ujrzała więc malującego się na twarzy Justina
zdumienia i nie dosłyszała jego słów:
- Jakie kartki?
- Już jestem! - Z podnieceniem podała mu okrycie.
Otulił ją peleryną i przypiął do niej różyczkowego kor­
sarza, zgodnie z życzeniem Sophie. Następnie pożegnali
się z wujem, który z uśmiechem zabronił im wracać wcześ­
niej niż przed porankiem, i udali się do Londynu.
Czarowny wieczór przekroczył wszelkie oczekiwania.
Justin chciał tańczyć wyłącznie z nią, był szarmancki, nad­
skakujący i uwodzicielski, ale tylko dla niej. Inne kobiety
patrzyły na niego z zachwytem, mężczyźni z zazdrością,
a wszyscy z podziwem. Po kątach szeptano z uznaniem,
że młody Gifford z całą pewnością zostanie w najbliższej
przyszłości mianowany sędzią.
- Wysoki Sądzie, nie tak szybko, kręci mi się w głowie
- zażartowała w pewnym momencie Sophie.
- Niedługo zakręci ci się jeszcze bardziej. - Posłał jej
wieloznaczny uśmiech. - Jeśli zostanę sędzią, to ciebie skażę
pierwszą i to na dożywocie. Oczywiście u mego boku.
Błękitne oczy Sophie rozbłysły niczym dwie gwiazdy.
- Jeśli? - spytała z lekkim zawodem.
- Źle się wyraziłem. Kiedy zostanę sędzią... - Pocało­
wał ją tak delikatnie, jakby musnęły ją skrzydła motyla.
- Chodźmy stąd.
- Przecież jest dopiero jedenasta.
- Ale ja nie wytrzymam ani chwili dłużej. Chcesz, bym
lada moment padł martwy u twych stóp?
Spojrzeli sobie głęboko w oczy, w których nie było już
rozbawienia i przekory, a jedynie...
- Chodźmy - szepnęła.
Gdy stanęła w drzwiach jego sypialni, zawahała się jed­
nak. Czy naprawdę była na to w pełni przygotowana? Ju­
stin z powagą ujął w dłonie jej subtelną twarz.
- Nie obawiaj się niczego. Przecież wiesz, że nigdy,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl