[ Pobierz całość w formacie PDF ]
PROLOG
Mogłaby tutaj umrzeć.
Nie wypowiedziała tych słów, ale miała je w sercu. Do­
bywały się z głębi czarnej wody, ocierały o zimne, szare ka­
mienie i przychodziły z daleka, z ciemności.
Nie myślała o umieraniu, planując swój przyjazd. My­
ślała o zemście. Miała dużo czasu, żeby o niej myśleć.
Żądza zemsty przywiodła ją do Wenecji. Nie wybiegała
myślą naprzód, pewna, że na następny krok przyjdzie od­
powiedni czas.
Ale nic się nie działo...
Właściwie na co liczyła? Że pierwszą twarzą, jaką tu zo­
baczy, będzie twarz człowieka, którego poszukiwała?
Albo raczej, jedną z dwóch twarzy, których poszukiwała.
Jednej może nie będzie w stanie rozpoznać po tylu latach,
ale tę drugą rozpozna wszędzie i zawsze. Prześladowała ją
w
dzień i żyła w jej sennych koszmarach.
Było zimno. Wiatr hulał po kanałach i wąskich ulicz­
kach. Znikąd nie było pocieszenia.
Tak, mogłaby tutaj umrzeć...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O północy Wenecja była najspokojniejszym miastem
w świecie, a zimą dodatkowo najbardziej posępnym.
Żadnych samochodów, tylko od czasu do czasu dźwięk
przepływającej łódki, kroki odbijające się echem od twar­
dych kamieni lub łagodny chlupot fal.
Na moście Rialto cienie zlewały się z kamieniami, a ka­
mienie z wodą, trudno było więc dociec, czy pod bezkształ­
tną masą ubrań kryje się żywy człowiek.
W pierwszej chwili Piero pomyślał, że nie, ponieważ nie
zauważył żadnego ruchu. Podszedł do kupki szmat i sztur­
chnął ją na próbę. Dał się słyszeć jęk, zdało mu się, że ko­
biety. Zmarszczył brwi.
- Hej! - Znów poruszył postacią; gdy w końcu odwróci­
ła się, zobaczył wychudzoną kobiecą twarz.
- Chodź ze mną - powiedział po włosku.
Kobieta spojrzała na niego pustym wzrokiem. Czyżby
nie zrozumiała? Potem zaczęła się podnosić. Nie protesto­
wała, nie zadawała pytań.
Poprowadził ją plątaniną uliczek. Wszystkie wyglądały
identycznie - były zimne, wąskie i błyszczące od deszczu.
Ale Piero znajdował drogę z łatwością.
Kobieta, zmarznięta na kość, szła, jakby niczego nie za-
Zima w Wenecji
7
uważając i niczego nie czując prócz rozpaczy. Raz potknęła
się i musiał ją podtrzymać.
Dotarli do tylnego wejścia jakiegoś pałacowego budyn­
ku. Przeszli przez ozdobne, podwójne drzwi, wysokie na
cztery metry, potem skierowali się do mniejszych.
Mężczyzna pchnął je mocno. Wewnątrz, gdzie panowa­
ły całkowite ciemności, posłużył się pochodnią.
Kroki odbijały się głuchym echem na kamiennej podło­
dze. Wzdłuż schodów, którymi wchodzili na górę, widnia­
ły puste wnęki po wiszących tam niegdyś obrazach.
Pałac był okazałą rezydencją, ale czasy swojej świetności
miał zdecydowanie za sobą.
Dotarli do niewielkiego pokoju, w którym znajdował się
fotel i dwie kanapy. Mężczyzna podprowadził kobietę do
jednej z nich.
- Dziękuję - szepnęła.
- Angielski? - zdziwił się.
- Sono
inglese-
powiedziała z wysiłkiem.
- Nie musisz się trudzić - odparł doskonałą angielszczy­
zną. - Mówię twoim językiem. Zrobię ci coś do jedzenia.
Przy okazji, mam na imię Piero. A ty? - Kiedy się zawa­
hała, dodał: - Każde imię jest dobre... Cynthia, Anastasia,
Wilhelmina, Julia...
- Julia - zdecydowała.
W rogu stał piec ze złoconymi ozdobami. Piero otwo­
rzył drzwiczki i zaczął wkładać do środka drewno.
- Elektryczność wyłączono - wyjaśnił. - Dobrze, że zo­
stał ten piec. Niestety skończył mi się papier na podpałkę.
- Proszę. Dostałam gazetę w samolocie.
Nie okazał zdziwienia, że stać ją było na bilet lotniczy.
Zapalił zapałkę i po chwili zapłonął ogień.
8
Lucy Gordon
Zobaczyła starego mężczyznę, wysokiego i bardzo chu­
dego, ze strzechą białych włosów. Miał na sobie staromodny
płaszcz związany linką w pasie i wytarty, wełniany szalik ob­
wiązany wokół szyi. Przypominał stracha na wróble skrzyżo­
wanego z klownem. W trupio bladej twarzy jasnoniebieskie
oczy wydawały się niezwykle przejrzyste. Uśmiech na jego
wargach pojawiał się i znikał jak światło latarni morskiej.
Piero zobaczył kobietę w nieokreślonym wieku, praw­
dopodobnie trzydziestokilkuletnią. Była wysoka, chuda,
ubrana w dżinsy, sweter i kurtkę. Długie, jasne włosy przy­
słaniały jej twarz jak kurtyna. Tylko raz odgarnęła je na
bok, pokazując zmęczoną i naznaczoną cierpieniem twarz
o dużych oczach, w których malowały się zwątpienie i po­
dejrzliwość. Tylko ogień płonący gdzieś głęboko na ich
dnie wydobywał z tej twarzy piękno.
- Dziękuję za pomoc - powiedziała miękkim głosem.
- Do rana byś zamarzła.
- Prawdopodobnie - odparła obojętnie. - Gdzie jestem?
- W Palazzo di Montese, będącym od dziewięciu wieków
siedzibą hrabiów di Montese. Pałac jest niezamieszkały, po­
nieważ obecnego hrabiego nie stać na jego utrzymanie.
- Ale ty tu mieszkasz?
- Owszem. I nikt mi nie przeszkadza, ponieważ wszyscy
boją się ducha - dodał z ulgą.
- Jakiego ducha?
Sięgnął za krzesło, gdzie leżało stare prześcieradło.
Udrapował je na głowie i wyrzucając w górę ramiona, za­
czął zawodzić.
- Takiego ducha - powiedział normalnym głosem, od­
rzucając prześcieradło.
Uśmiechnęła się sztucznie.
Zima w Wenecji
9
- To rzeczywiście przerażające.
Zaśmiał się jak zachwycone dziecko.
- Jeśli ludzie nie wierzyliby w ducha, to w ogóle nie za­
uważyliby mojej obecności. Ale tutaj wszyscy słyszeli o An-
ninie, tak więc wmawiają sobie, że to ona.
- Kim była?
- Żyła siedemset lat temu. Była bogatą dziewczyną, ale
nie posiadała tytułu, co w tamtych czasach miało istotne
znacznie. Zakochała się w hrabim Rugierro di Montese,
który ją poślubił, ale wyłącznie dla pieniędzy. Kiedy uro­
dziła mu syna, uwięził ją. Potem znaleziono jej ciało uno­
szące się na wodach Canale Grandę. Niektórzy powiada­
ją, że została zamordowana, inni, że utopiła się podczas
ucieczki łódką. Teraz rzekomo nawiedza to miejsce. Po­
dobno można usłyszeć jej głos wołający z głębi lochów,
błagający o uwolnienie i możliwość zobaczenia dziecka.
- Urwał na moment, słysząc jej głębokie westchnienie. -
Wszystko w porządku? - zapytał z troską.
- Tak - wyszeptała.
- Przestraszyłem cię, prawda? Czy na pewno nie wie­
rzysz w duchy?
- Nie w tego rodzaju duchy.
Zaczął przygotowywać kolację. Ogień w piecu buzował
radośnie, ustawił więc ruszt nad płomieniem i użył go do
podgrzania kawy.
- Są dziś parówki - powiedział. - Smażę je na widelcach.
I mam bułki. Mój przyjaciel pracuje w restauracji i przyno­
si mi wczorajsze pieczywo.
Kiedy oboje usadowili się i zaczęli jeść, zapytała:
- Dlaczego mnie tu zabrałeś? Nic o mnie nie wiesz.
- Wiem, że potrzebowałaś pomocy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl