[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MACIEK HORN
87.
PAN SAMOCHODZIK I… TRUSO
WSTĘP
Wolałbym, żeby ta przygoda znalazła mnie w jakimś przyjemniejszym miejscu. Może siedziałbym z wędką nad jednym z jezior, rozmyślając o pięknie mazurskiej przyrody. Albo wspinałbym się na jeden z tych karpackich szczytów, które zawsze raczą swoich gości idealną ciszą i poczuciem wolności. Niestety, TA przygoda znalazła mnie za biurkiem, kiedy ślęcząc nad stosem dokumentów marzyłem o wszystkim, tylko nie o kolejnych przygodach. Właśnie robiłem ostatnie przed urlopem porządki w papierach i oczyma wyobraźni widziałem już siebie na zaległym wypoczynku.
A jednak przybyła. Jak zwykle nagle i nieubłaganie. Znalazła mnie. I zaprosiła. TA przygoda dała o sobie znać głosem piętnastoletniego Kuby.
- Ktoś się włamał do systemu! Oni nam zniszczą wszystkie dane, dobiorą się do hardwerów, rzucą jakiegoś wirusa i rozbiją naszą grupę! - krzyczał na całe gardło Kuba, wpadając do mojego gabinetu w gmachu Ministerstwa Kultury i Sztuki. Musiał być nieziemskim zjawiskiem dla pracujących tu urzędników, którzy oderwali się od swoich obowiązków i wbiegli do gabinetu niemal równo z nim. Kątem oka spojrzałem na moich kolegów z resortu. Wszyscy zastygli niczym antyczne posągi.
- Co się stało? - spytałem Kubę, zamykając jednocześnie drzwi gabinetu i wzrokiem dając kolegom znak, który mówił: „Później wszystko wam wyjaśnię”. Ponowiłem pytanie. Kuba odetchnął nieco i zaczął opowiadać.
- Ktoś nam buszował w systemie dziś w nocy. Prawdopodobnie zarzucił nam jakiegoś trojana i jest taka blokada, że nie mogłem rano złapać Bazylego na gadu-gadu. Dopiero u Rufusa połączyliśmy się z netem, a i to tylko dzięki temu, że jego ojciec ma swoje łącze. Na wszelki wypadek sformatowaliśmy twardziele. Pan też powinien to zrobić. Koniecznie chcieliśmy o tym pana powiadomić. Nie dostał pan e-maili ode mnie albo od chłopaków? - zapytał z lekkim wyrzutem w głosie.
Rzeczywiście, nie sprawdzałem dziś elektronicznej poczty.
- Poczekaj, zobaczę - powiedziałem łagodnie, co wyraźnie uspokoiło mojego gościa.
Włączyłem mój ministerialny komputer, który - tu poczułem przy Kubie odrobinę wstydu -
rozgrzewał się tak wolno, jak przedwojenne lampowe radio marki Syrena. Kiedy wreszcie się ocknął, zobaczyłem w prawym dolnym rogu pulpitu (ozdobionego zdjęciem Machu Piechu na tapecie) stylizowaną kopertę z cyferką „cztery” - od wczorajszego wieczora dostałem drogą elektroniczną cztery listy. Domyśliłem się, że trzy z nich były od chłopaków - Kuby, Rufusa i Bazylego, a czwarty pewnie dotyczył moich spraw służbowych.
- Jest coś - Kuba niecierpliwie próbował mnie wyprzedzić. W ostatniej chwili nie dopuściłem
go do myszki. Bałem się, że ten bystry i nadzwyczaj szczery chłopak „na wszelki wypadek”
sprawdzi wszystkie e-meile, a potem „na wszelki wypadek” - ulubione powiedzenie Kuby -
wszystko mi pokasuje. Poprosiłem go, aby usiadł przy stoliku, który stał w rogu gabinetu.
Następnie sam po kolei otwierałem wszystkie listy.
Treść pierwszych dwóch - od Kuby i Bazylego - wcale mnie nie zaskoczyła. Właściwie nie znalazło się w nich nic, czego nie przedstawił mi Kuba, a olbrzymia liczba wykrzykników i różnych symboli, zwanych emotikonami, dodatkowo zaciemniła ich treść. Tylko list od Rufusa był przejrzysty i wolny od internetowego slangu. Dzięki temu dowiedziałem się, że w nocy najprawdopodobniej nastąpiło zwarcie na łączach, przez co nasza wewnętrzna, blokowa sieć została odcięta od sieci globalnej i „na krótko” zawiesił się system operacyjny. Ale też, jak pisał Rufus, jego ojciec, inżynier, zaoferował nam dziś wieczorem swą pomoc. Było to o tyle ważne, że on jako jedyny miał jakiekolwiek pojęcie o łączach teleinformatycznych. Domyśliłem się, że Kuba nie czekał na wyjaśnienia ojca Rufusa i w tym czasie z gorącą głową biegł do mnie, pozostawiając gdzieś w tyle nieco tęższego Bazylego.
Nadawcą czwartego listu był mój zwierzchnik, pan Tomasz. Chciałem przeczytać go dopiero po wyjściu Kuby, ale już sam tytuł niezwykle mnie zaintrygował. Zerknąłem kątem oka w stronę mojego gościa. Gdy stwierdziłem, że jest zajęty oglądaniem wiszących na ścianie starych zdjęć, w całkowitej tajemnicy otworzyłem e-mail. Zawierał on intrygujące zdanie:
Niedługo znikną skarby Truso, chyba że natychmiast przyjedziesz.
A więc znalazła mnie. Znalazła i już się od niej nie uwolnię. Ale skoro znalazła mnie, to ich też. Uśmiechając się w myślach, powiedziałem do Kuby:
- Nadszedł wasz czas. W końcu was znalazła. ONA już was nie zostawi.
- Kto nas znalazł? Jaka ONA?
- Przygoda - odpowiedziałem z satysfakcją.
W oczach chłopaka pojawił się błysk. Nie zadawał zbędnych pytań. Był jak żołnierz, który na rozkaz swego dowódcy gotowy jest pójść na koniec świata. Na moment zapadła cisza, która zdawała się zwiększać podniosłość chwili...
Na krótko. Przerwało ją wkroczenie do gabinetu Bazylego, a za nim gromady ciekawskich urzędników. Zasapany i spocony Bazyli wrzasnął na powitanie:
- Panie Pawle, ale przygoda!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
SKĄD ZNAM CHŁOPAKÓW? * KOMPUTERYZACJA * ZEBRANIE U PANA INŻYNIERA * TELEFON DO PRZYJACIELA * CZYM SĄ SKARBY TRUSO? * MĘSKA PRZYGODA
Kubę, Bazylego i Rufusa poznałem dwa lata temu. Mieszkaliśmy w jednym bloku na Ursynowie. Moja skromna kawalerka, wypełniona po brzegi książkami i różnego rodzaju starociami, zawsze była dla tych trzech chłopców otwarta. Często opowiadałem im o swoich przygodach, które przeżywałem u boku Pana Samochodzika, czyli pana Tomasza N.N., mojego zwierzchnika. Pokazywałem też chłopcom rozmaite pamiątki, które zachowały mi się z tamtych czasów. Wbiegali tu, gdy tylko wracali ze szkoły i dopiero interwencja rodziców późnym popołudniem ściągała ich do domów na obiad. Spędzali u mnie czas rozmawiając głównie między sobą, przeważnie o szkole, często nawet tu odrabiali lekcje. Byli to bowiem chłopcy, jak to się mówi, z dobrych rodzin. Rodzice ich spokojnie poświęcali czas na swoje zajęcia zawodowe, przekonani, że pociechy znajdują się pod dobrym wpływem, a ich rozwojowi nic nie zagraża. Przyznam, że lubiłem ich towarzystwo i z satysfakcją patrzyłem, gdy te młode umysły, niczym gąbka, chłonęły wiedzę, którą chętnie się z nimi dzieliłem.
Niestety, większość czasu spędzałem w pracy, a urlopy najczęściej zajmowało mi rozwiązywanie zagadek związanych z kradzieżami, przemytem czy też fałszerstwami dzieł sztuki. Ostatnio coraz rzadziej krzyżowały się nasze drogi i z upływem czasu Kuba, Bazyli i Rufus zaczęli chodzić swoimi ścieżkami. Z bólem serca patrzyłem, jak ci trzej zdolni chłopcy, z kluczami zawieszonymi na szyi, włóczyli się po blokowiskach albo przesiadywali przed klatką schodową, marnując czas i wystawiając się na wpływ podejrzanego towarzystwa. Ponieważ w pewnym sensie czułem się za nich odpowiedzialny, zdecydowałem się na dość ryzykowny krok.
Za całą swoją kwartalną premię zakupiłem wysokiej klasy komputer, wyposażony w najnowszej generacji płytę dwuprocesorowa, sporą pamięć RAM, niezłą kartę graficzną, kilka twardych dysków oraz cały szereg mniej lub bardziej potrzebnych akcesoriów, zwanych potocznie bajerami. Sprzęt ten był efektem pracy mojego starego znajomego, zapalonego grafika komputerowego, który przez parę lat dopieszczał go i wzbogacał najnowocześniejszymi wynalazkami i technicznymi nowinkami. Ponieważ nagle musiał opuścić kraj, postanowił po okazyjnej cenie przekazać swoje „dziecko” mnie, w nadziei, że trafi w dobre ręce. Mój stary pecet poszedł na części, a nowy szybko zajął Jego miejsce na biurku.
Komputer rzeczywiście chodził jak żyletka i po krótkim okresie zaznajamiania się nastąpiła między nami prawdziwa przyjaźń - ja rozumiałem jego, on zaś bez kaprysów spełniał wszystkie moje prośby i polecenia. Komputer zaimponował również Kubie, Bazylemu i Rufusów i tak jak kiedyś zaczęli spędzać u mnie te nieliczne wieczory i weekendy, podczas których bywałem w domu. Po każdym powrocie z jakiejś wyprawy zauważałem, że chłopcy coraz poważniej podchodzą do swojego nowego hobby i w pewnym momencie stało się oczywiste, że musimy podłączyć się do Internetu. Oczywiście wszyscy razem.
W zorganizowaniu własnej sieci lokalnej i podłączeniu jej do tej światowej pomógł nam ojciec Rufusa, inżynier z dużej firmy telekomunikacyjnej. On rozrysował schematy oraz zakupił po cenach fabrycznych niezbędne przewody. Mój nowy komputer, ze względu na swe niezwykłe walory, posłużył za serwer, a osobiste komputery moich trzech przyjaciół, wyposażone w karty sieciowe, zostały z nim połączone kablem koncentrycznym, który udało się położyć w przewodach wentylacyjnych naszego bloku. Dzieła dopełniły stałe łącza z Internetem. Ponieważ mój wkład sprzętowy był najpokaźniejszy oraz ponieważ to ja przeszedłem przez cały labirynt osiedlowej biurokracji, obwołałem sam siebie administratorem sieci. Nie spodobało się to pozostałym jej użytkownikom, a zwłaszcza Kubie, który zrobił mi wykład o powszechnej równości i wolności słowa w sieci.
- To niesprawiedliwe - pisał na naszym pierwszym czacie - że może pan bez ograniczeń nas kontrolować, a my pana nie. Czy te wszystkie opowieści o szlachetnych przygodach z Panem Samochodzikiem nie są czasem przez pana wymyślone? Czy człowiek, który tak często narażał się, aby dzieła sztuki nie wpadły w ręce złodziei, może teraz bez mrugnięcia okiem kraść drugim prywatność?
- To bardzo sprawiedliwe - odpisałem - zwłaszcza, że jest to wolą waszych rodziców. A poza tym, co byś powiedział, gdybym się teraz od was odłączył?
- Niech pan tego nie robi - wtrącił się Rufus - przecież zawsze zachęcał nas pan do szukania przygód. Może właśnie tuje znajdziemy.
- I zawsze będziemy z panem w kontakcie - dodał Bazyli - gdyby nawet pan wyjechał na drugi koniec świata.
- Mam nadzieję, że tym razem wyjadę z wami - odpowiedziałem całej trójce - i że wasza nowa pasja nie tylko przysporzy wam przygód, ale też pozwoli nabyć więcej wiedzy.
- Na pewno - pisał Rufus. - Mój ojciec pokazał mi, jak korzystać z internetowych
encyklopedii i odwiedziliśmy już witryny kilku słynnych muzeów świata. Mam nadzieję, że
poznam ciekawych łudzi z różnych krajów i wymienimy swoje spostrzeżenia.
- To teraz będziesz jeszcze bardziej przemądrzały - odparował mu Kuba, który zapominał już
chyba o wielkiej idei, jaka jeszcze przed momentem zaprzątała jego głowę.
Rozmowa potoczyła się dalej i schodziła na coraz błahsze tematy. Wtedy cieszyłem się, że ci młodzi zapaleńcy poszerzają swoje horyzonty i -jak stwierdziła matka Kuby - wreszcie się wezmą do nauki angielskiego. Niestety, po upływie pół roku, pewnego letniego popołudnia, ta sama matka Kuby niezwykle zaniepokojona zapukała do mych drzwi.
- Panie Pawle - zaczęła - dobrze, że jest pan wreszcie w domu. Czekaliśmy na pański powrót. Musi pan natychmiast zejść do pana inżyniera! Tylko w panu nasza nadzieja. Proszę szybko założyć buty i nie zwlekać, a ja już pędzę po panią Kowalczykową.
- O co chodzi? - zapytałem zaskoczony.
- Zaraz się pan wszystkiego dowie. Czekamy na pana.
Słowa te mówiła zbiegając już po schodach. Ta drobna, czterdziestokilkuletnia osóbka zawsze robiła kilka rzeczy naraz i trudno było komukolwiek za nią nadążyć. To chyba po swojej eleganckiej mamie Kuba odziedziczył niespożytą energię. Tego dnia w jej zachowaniu zauważyłem jednak coś niepokojącego. Nie zwlekając zszedłem po schodach i zapukałem do mieszkania Rufusa. Otworzył jego ojciec. Po chwili wpadła tam matka Kuby ciągnąc za rękę panią Kowal czykową, czyli babcię i jednocześnie jedyną opiekunkę Bazylego. Po krótkim zamieszaniu usiedliśmy, a ja czekałem na wyjaśnienie przyczyn tego nagłego zebrania.
- Panie Pawle - pierwsza odezwała się mama Kuby - poprosiliśmy tu pana, ponieważ jesteśmy
niezwykle zaniepokojeni tym, co się dzieje z naszymi pociechami. Ja na przykład, jak pan świetnie
się orientuje, prowadzę na Ursynowie wraz z mężem kiosk warzywny, więc praktycznie cały dzień
jesteśmy poza domem. Wie pan, jak to jest. Rano trzeba pojechać po towar na giełdę, potem się
siedzi cały dzień i pilnuje interesu. Szczerze powiem, że lepiej jest samemu pilnować interesu, niż
zatrudnić pracownika, bo wie pan, jak to teraz jest z pracownikami. Jednemu się trafi dobry
pracownik, a drugiemu...
- Chodzi o to - przerwał inżynier zapominając na moment o dobrych manierach - że nasi chłopcy stracili kontrolę nad korzystaniem z Internetu. Przypuszczam, że gdy mówił pan, panie Pawle, o przygodach, jakie mogą ich tam spotkać, miał pan na myśli coś zupełnie innego. Na przykład poznawanie nowych ludzi, łatwy dostęp do informacji, potrzebę nauki języków...
- Na przykład angielskiego - wtrąciła nieco zbita z tropu mama Kuby.
- Na początku - kontynuował inżynier - wszyscy, podobnie jak pan, myśleliśmy, że tak właśnie będzie. Cieszyliśmy się, że nasi synowie tak szybko prześcignęli nas w wiadomościach o komputerze, bo ta wiedza przyda się im w przyszłości. Tymczasem chłopcy, którzy wczoraj zakończyli rok szkolny, jeszcze nigdy wcześniej nie przynieśli tak dużo złych ocen jak właśnie teraz. I to niestety, panie Pawle, również z pana ukochanej historii. Co więcej, po nocach nie śpią, tylko grają w te gry, które są, jakby to powiedzieć, niezbyt dżentelmeńskie. Za dnia chodzą ponurzy i niewyspani, a za to przed monitorem dają upust swoim emocjom. Czasem nie godzi się mówić, co oni tam wyprawiaj ą na tych ich czatach. Gdzie są ci chłopcy, którzy tak lubili pana opowieści?
- Boimy się o nich, panie Pawle - załamała ręce pani Kowalczykowa.
- Tylko w panu nadzieja - dodała mama Kuby.
Przez moment milczeliśmy. Z pewnością niepokój opiekunów naszej trojki był nieco przesadzony. Chłopcy nadal lubili ze mną rozmawiać, a czasem widywałem ich biegających za piłką. Rzeczywiście jednak opuścili się w nauce, a nie da się ukryć, że świat wirtualny coraz to bardziej pochłaniał ich wyobraźnię.
- Po chwili ojciec Rufusa wstał ze swojego fotela i przerwał ciszę.
- Dziś w nocy dokonałem niewielkiego sabotażu.
Wszyscy z uwagą spojrzeliśmy na niego.
- Korzystając z tego - ciągnął - że łącza internetowe przebiegają przez mój pokój,
podłączyłem się w bardzo prosty sposób do głównego serwera wewnętrznej sieci naszych synów,
czyli do pańskiego komputera, panie Pawle.
Na moich skroniach pojawiły się krople potu. Inżynier najwyraźniej dostrzegł moje zmieszanie i zawahał się przez moment.
- Proszę mówić dalej - machnąłem ręką.
- Muszę przyznać - ciągnął inżynier - że pańska „żyletka” zrobiła na mnie wrażenie. Choć, proszę mi wierzyć, celem moim nie było buszowanie po pana prywatnych zasobach. Brzydzę się tego typu praktykami, a nawet w swojej firmie sam je urzędowo zwalczam. Ale nie uważałem za niewłaściwe zrobienie czegoś, co dałoby mi pełny obraz sytuacji, w której znalazł się mój jedyny syn. Prześledziłem w pamięci archiwalnej dyskusje Rufusa i jego kolegów, które prowadzili ostatnio na czacie, oraz przejrzałem maile, które wysyłali i otrzymywali. Niestety, to co tam zobaczyłem, potwierdziło tylko moje obawy. Wiedziałem, że tego nie można tak zostawić. Chcąc dać nam wszystkim czas na podjęcie jakichś działań, dokonałem kilku niewielkich zmian w systemie operacyjnym i odłączyłem waszą sieć od Internetu. Chciałem, żeby chłopcy myśleli, że to wirus, który uszkodził system. Jego naprawa, jak im powiedziałem, ma potrwać co najmniej tydzień, ale oczywiście może się przedłużyć.
Z biciem serca słuchałem inżyniera, ale powoli domyślałem się, do czego zmierza.
- Jakie działania ma pan na myśli? - zapytałem.
Inżynier nieco zniżył głos.
- Chłopcy dziś zaczynają wakacje i jeśli teraz czymś ich zajmiemy, możemy zyskać co
najmniej kilka tygodni, a może nawet całe dwa miesiące. Panie Pawle, tylko w panu nasza nadzieja.
- Czego pan ode mnie oczekuje?
Inżynier uśmiechnął się.
- Rufus wspominał, że rozpoczyna pan jutro urlop, więc może udałoby się zorganizować chłopcom jakąś wycieczkę. I tylko niech się pan nie wymiguje. Wszyscy wiemy, że od dawna pan ją obiecywał naszym synom.
- Rzeczywiście - próbowałem się bronić - jutro wyjeżdżam na urlop, ale będzie to urlop połączony z pewnym zadaniem służbowym, które otrzymałem od swego szefa. Tak naprawdę nawet nie wiem, jaką dla mnie przewidział rolę. Doświadczenie mnie jednak nauczyło, że przed wyjazdem muszę zgromadzić trochę wiadomości i skonsultować swoje plany z panem Tomaszem. Pewnie będę musiał się z nim spotkać osobiście.
- Świetnie - klasnęła w dłonie mama Kuby - chłopcy zawsze marzyli, żeby poznać osobiście Pana Samochodzika. Koniecznie musi pan ich zabrać ze sobą. A dokąd właściwie pan jedzie?
- Pan Tomasz spędza teraz swój urlop na Mazurach Zachodnich. Prawdopodobnie będę musiał tam zajechać, a potem od razu ruszam na Żuławy, w okolice Elbląga. Rano dostałem od niego wiadomość, ale jeszcze nie zdążyłem zadzwonić. W pracy byłem dziś nieco zajęty. Robiłem ostatnie przed urlopem porządki w papierach, a poza tym miałem kilku niespodziewanych gości.
- Znam świetny czterogwiazdkowy hotel w Elblągu - zawołała mama Kuby wyciągając swój telefon komórkowy - zaraz tam zadzwonię i zarezerwuję pokoje dla pana i trzech chłopców. Musicie mieć zapewnione wszelkie wygody. Niech się pan nie martwi kosztami, przecież nikt nie patrzy na koszty, gdy chodzi o dobro dzieci.
- Nie trzeba - powstrzymałem ją wstając z krzesła - mam już zarezerwowany hotel i to hotel... tysiącgwiazdkowy. Oraz oczywiście wszelkie inne wygody.
Odwróciłem się w stronę drzwi wyjściowych. Jednak zatrzymawszy się w pół kroku, dodałem zdecydowanie:
- A jeśli chodzi o wyjazd, to wyruszamy jutro o świcie. O czwartej rano czekam na chłopców
pod blokiem. Aha, i niech zbiorą wszystkie możliwe informacje o Truso. Mamy mało czasu, więc
każda taka informacja może się przydać. Jedziemy ratować skarby Truso!
Rzeczywiście, czasu było niewiele, a ja jeszcze sam dokładnie nie wiedziałem, jaki jest cel mojego wyjazdu. Szybko pobiegłem na górę, ale wychodząc usłyszałem za sobą:
- Truso? - to głośno zastanawiał się pan inżynier.
- Tysiącgwiazdkowy hotel? - dziwiła się mama Kuby.
A pani Kowalczykowa załamała tylko ręce i wykrzyknęła:
- O czwartej rano?! To ja idę robić Bazylemu kanapki na drogę.
Wieczorem zadzwoniłem do szefa. Był w bardzo dobrym humorze, bo dwie godziny wcześniej udało mu się złowić sporego sandacza. Pogratulowałem i szybko przeszedłem do sprawy:
- Panie Tomaszu, cz...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]