[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Susan Kay Law
Opowieść weselna
Z angielskiego przełożyła
Anna Boryna
POL
NORDICA
Otwock
1
28 sierpnia, 1899
Przygotowania do bitwy
Gdyby była mężczyzną, może raz jeszcze sprawdziłaby, czy
pistolet jest nabity i zmrużywszy jedno oko, zajrzałaby w głąb
lufy. Albo wydobyłaby z pochwy swój miecz i przyjrzała się, jak
światło sunie po jego ostrej krawędzi, a potem wywinęłaby mie­
czem w powietrzu, by oswoić się znów z jego ciężarem. A może
podskoczyłaby parę razy na palcach jak mistrz bokserski, spraw­
dzając niezbędną podczas meczu równowagę.
Była jednak tylko sobą: Kathryn Virginią Bright Goodale,
i znajdowała się w komfortowo urządzonym hallu hotelu „Wal-
dorf-Astoria", toteż dyskretnie zerknęła do lustra w ozdobnej
złotej ramie, by ocenić swój wygląd z bezlitosną dokładnością.
Poszczypała policzki, żeby poróżowiały, i przygryzła wargi, by
odzyskały swą czerwień.
Czy to wystarczy? zastanawiała się. Minęło już dwanaście lat...
Ale trzymam się znakomicie! stwierdziła.
Kate nie była zwolenniczką fałszywej skromności, zwłaszcza
że w obecnej sytuacji nie mogła sobie na nią pozwolić. Ciekawe,
czy jej przeciwnik, spojrzawszy na nią, ujrzy dojrzałą kobietę
w pełnym rozkwicie, czy tylko spłowiały cień promiennej dziew­
czyny, która (być może) istniała tylko przez krótką chwilę w je­
go wyobraźni?
Ale odwlekanie sprawy nic by nie dało. A czasu i tak miała
niewiele. Poprawiła więc jeszcze coś przy dekolcie, pogłębionym
nieco na tę okazję, i uśmiechnęła się olśniewająco. Pierwszą ba­
rierą do pokonania była połyskliwa, gruba płyta z drzewa róża­
nego. Drzwi do jego apartamentu. Zastukała w nie energicznie,
niemal władczo. Doskonale! Nie powinna sprawiać wrażenia zła­
manej błagalnicy... choć było to, niestety, bardzo bliskie prawdy.
- Wejść!
Głos dochodzący zza masywnych drzwi był stłumiony, niski
i zachrypnięty.
Serce biło jej tak, że zagłuszało stukanie do drzwi. Ale „kto
nie ryzykuje, ten nie ma", nieprawdaż?
- Wchodzisz czy nie wchodzisz? Bo wstawać i zapraszać nie
mam zamiaru!
No cóż... nie przyszła tu, by uczyć się od niego dobrych ma­
nier. Chociaż w przeszłości niewątpliwie je posiadał; pamiętała
jego zręczny ukłon i wytworny pocałunek, złożony na jej idio­
tycznie drżących palcach.
Pchnęła drzwi, przekroczyła próg z głośnym szelestem kosz­
townego jedwabiu... i zaparło jej dech.
Straciła tyle czasu na niepokojące rozmyślania, jak James za­
reaguje na zmiany, które w niej zaszły, że nawet jej nie przyszło
do głowy, że i on musiał się zmienić przez ten czas. Pozostał w jej
pamięci wiecznie młody i zuchwały. To było cudowne wspomnie­
nie, więc choć nie miała do niego prawa, hołubiła je w pamięci.
Był jeszcze bardziej ogorzały. Jego włosy - niegdyś ciemno-
blond ze spłowiałymi od słońca pasemkami - wydawały się buj­
niejsze, ciemniejsze i wyjątkowo pociągające. Barki i ramiona,
okryte jedwabnym szlafrokiem w kolorze czerwonego wina, roz­
rosły się i zmężniały. Siedział na fotelu w niedbałej pozie, wpa­
trując się w kieliszek z resztką wina. Szlafrok rozchylał się nie­
bezpiecznie z przodu. Widać było wyraźnie długą, owłosioną,
muskularną nogę i potężną pierś; stanowczo zbyt wiele dla rów­
nowagi ducha pełnej temperamentu kobiety.
- Ręczniki? Ciśnij gdzie bądź.
Lata spędzone w obcych krajach osłabiły nieco typowo bry-
tyjski, arystokratyczny akcent. Był jednak nadal rozpoznawalny
i stanowił dziwaczny kontrast z jego niedbałym stylem i brakiem
szacunku do gramatyki.
-Ja...
Kate starannie obmyśliła sobie ten dialog i wielokrotnie prze­
ćwiczyła swoje kwestie. Ale wszystkie uciekły jej z pamięci, gdy
weszła do pokoju Jima.
- No, no! - Spojrzenie, przed chwilą nieco zamglone, skon­
centrowało się teraz na rąbku jej spódnicy. - Coś mi się widzi,
że to nie pokojówka.
Wystudiowany uśmiech Kate nabrał nieco szczerości.
- Istotnie. Ale przychodzę w misji pokojowej.
Nie zrobił najmniejszego wysiłku, by wstać z fotela. Podniósł
tylko (bez pośpiechu) oczy do góry i zatrzymał wzrok na pozio­
mie jej klatki piersiowej. Uśmiechnął się szerokim, leniwym,
uwodzicielskim uśmiechem.
- Mówili mi, że obsługa tu jest pierwszorzędna, ale nawet mi
się nie śniło, że tak wszechstronna.
I w tym momencie spojrzał jej prosto w twarz. Z jego własnej
znikł wszelki ślad życzliwości do całego świata, charakterystycz­
nej dla podchmielonych. Półprzymknięte oczy, zaciśnięte usta,
nieodgadniona maska zamiast twarzy. Wyglądał dokładnie tak, jak
podczas ich ostatniego spotkania, tuż przed odejściem Kathryn.
Odstawił kieliszek, ze zbędną pieczołowitością umieścił go
pośrodku rzeźbionego stolika, który miał pod bokiem. Czyżby
był zalany? O ile pamiętała, nie miał pociągu do butelki, ale
przez dwanaście lat wiele rzeczy mogło ulec zmianie. I wiele
istotnie zmieniło się.
- Wcześnie ciągnie cię do kieliszka, co? - spytała.
- Na to nigdy nie jest za wcześnie - rzucił szorstko, jakby
chciał jej dać do zrozumienia, że zaprawiłby się znacznie wcześ­
niej, gdyby podejrzewał, kto wtargnie do jego pokoju. Podniósł
się z fotela, nie zdając sobie widać sprawy z niestosowności swo­
jego stroju; Kate czułaby się znacznie swobodniej, gdyby popra­
wił szlafrok, mający wyraźne tendencje do rozchylania się.
Jego ruchy wydawały się powolne, a jednak odległość między
nimi zmniejszała się w niepokojącym tempie. Kiedy zatrzymał
się przed Kate, górował nad nią jak skalne zbocze; nos Kate był
na tym samym poziomie co jego klatka piersiowa. Naga klatka
piersiowa.
W tej sytuacji wolała nie gapić się na niego, toteż zaczęła roz­
glądać się po jego pokoju. Był tak bogato i komfortowo urządzo­
ny, jak można się było spodziewać po obejrzeniu głównego ho­
telowego hallu. Połyskiwał różnymi odcieniami błękitu, złota
i kości słoniowej. Panował w nim jednak okropny bałagan. Na
dywanie Aubusson leżały trzy skarpety, każda z innej pary,
a wszystkie gryzły się ze sobą. Ktoś rzucił na oparcie fotela po­
gniecioną kurtkę koloru khaki. Na pięknym stole poniewierały
się jakieś nieszczęsne wypchane stworki i garść pobłyskujących
blaszkami miki próbek skalnych. W najgorszym stanie było łóż­
ko, a raczej pościel splątana tak, że od razu nasuwała się myśl
o nocnej orgii czy innych rozrywkach w podobnym stylu.
- Pani Goodale - odezwał się tak oficjalnie, sztywno i po bry-
tyjsku, jakby był kimś zupełnie innym niż sympatyczny pijaczy­
na, który życzliwie zagadał do rzekomej pokojówki, zanim od­
krył, z kim ma do czynienia. - Bardzo zmartwiła mnie wieść
o śmierci pani męża.
- Nie wątpię.
Śmierć doktora była dla niego z pewnością większym ciosem
niż zgon jakiejkolwiek innej istoty ludzkiej.
- Z pewnością wziąłbym udział w pogrzebie... - Urwał, od-
schrząknął i mówił dalej: - Ale byłem wtedy w Grenlandii i wia­
domość dotarła do mnie zbyt późno.
- Rozumiem. - I dodała całkiem szczerze: - On też by to zro­
zumiał.
- To dobrze.
I tak prędzej czy później musiała na niego spojrzeć. W koń­
cu zdobyła się więc na odwagę i zauważyła, że James unika jej
spojrzenia. Wpatrywał się uparcie w coś ponad jej głową. Do­
strzegła też, że zacisnął szczęki, pokryte jednodniowym (co naj-
mniej!) zarostem.
- A teraz, gdy formalnościom stało się zadość, może zechcesz
się stąd wynieść?
No cóż? Była na to przygotowana, że nie pójdzie z nim łatwo.
- Milordzie...
- Milordzie?! Na litość boską! Chyba stać cię na coś lepszego?
Zdławiła odruch irytacji.
- Po prostu starałam się być uprzejma.
- Kiedyż to doszłaś do wniosku, że cenię sobie takie uprzej­
mości?
- Cóż... Ludzie się zmieniają.
- Doprawdy? - mruknął i wreszcie na nią spojrzał.
Uświadomiła sobie nagle, jak blisko siebie stoją. Pół kroku do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl