[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNY
PAN SAMOCHODZIK
I …
WYKLĘCI MISTRZOWIE
PS-94
WSTĘP
Pierwsi zobaczyli go dwaj jeźdźcy ze straży przedniej.
Wyglądał jak kamienny posąg stojący jakieś sto metrów od nich, na pagórku, po lewej stronie drogi. Wysoka postać spowita czarnym płaszczem na pięknym, spokojnym gniadoszu. Twarz zakrywał samotnemu jeźdźcowi kaptur chroniący go przed kwietniowym deszczem. Widać było spod niego tylko cienką linię ust pośród jasnej brody i gorejące oczy, które z mściwością wpatrywały się w toczący się powoli, jakieś sto metrów za awangardą, bez przerwy grzęznący w błocie wóz.
Jeździec patrzył na żałobników kroczących po bokach wozu w czarnych kapturach i białych płaszczach ozdobionych krzyżami, idących powoli ze zagaszonymi przez deszcz świecami w rękach. Na pachołków co chwila zmuszanych do popychania drewnianych kół, by pomóc koniom wyciągnąć pojazd z błota. Na woźnicę, pociągającego nosem i poprawiającego bez przerwy czapkę, z której spadały krople deszczu. Na księdza, skulonego obok woźnicy na koźle i drżącego z zimna.
Na dwie pociągowe szkapy, które stoicko znosiły niepogodę i tylko czasem, zmuszone do tego batem, mocniej napinały mięśnie, by po chwili znów przebierać nogami w równym, jednostajnym rytmie. Najwięcej jego uwagi pochłaniało jednak ciało, które z troską złożono na wozie. Był to średniego wzrostu zakonnik, z rękami złożonymi na piersi, okryty białym, jedwabnym płaszczem z czarnymi krzyżami. Szatę ułożono tak, by krzyże spoczywały na ramionach. Odkryta twarz miała szlachetne rysy: rzymski nos, wysokie czoło i równe brwi wygięte w idealne łuki. Połowę oblicza zakrywała czarna, wypielęgnowana broda.
Nie namyślając się długo jeźdźcy z awangardy wyruszyli ku samotnikowi na gniadoszu. Ujrzawszy to, konny splunął z pogardą spiął konia ostrogami i zniknął w lesie. Przedni strażnicy wjechali za nim do wilgotnego boru, ale oprócz śladów nic nie znaleźli. Nie słychać już było nawet tętentu. Gniadosz nieznajomego był szybki jak wiatr i jak wiatr pozostawił po sobie tylko połamane i przygięte gałęzie na drzewach, obok których przejechał.
Potem widzieli go strażnicy miejscy, jak przejeżdżał przez bramę zachodnią.
- Ładny gniadosz - mruknął z rozmarzeniem strażnik Heinrich do swego towarzysza Zygfryda, który siedział w rogu pomieszczenia nad bramą i popijał wino, skradzione wcześniej na targu. - Chodź zobaczyć!
Zygfryd niechętnie odstawił butelkę na ziemię i poczłapał do okna. Ledwie ujrzał gniadosza, cmoknął ze znawstwem.
- Głupiś, Heinrich. On wcale nie jest ładny - rzekł towarzyszowi, który patrzył na niego z otwartymi ustami. - On jest piękny... Wart pewnie ze trzydzieści grzywien...
- Za takiego konia, Zygfryd - strażnik oblizał wargi i rzekł z przekonaniem - można by wziąć i dwa razy więcej...
- A jak by do tego doliczyć to, co ten chłystek ma na sobie, rząd i broń... - Heinrich chwilę rachował na palcach, a potem się rozmarzył: - Pożyłoby się trochę jak król...
- Chcesz go okraść? - wyszeptał Zygfryd. - Na warcie stoimy...
- Głupiś, Heinrich... W dzień na rycerza napadać? Jeśli będzie wyjeżdżał na noc albo świtem, wtedy popróbujemy. Może się poszczęści...
Po dwudziestu minutach zobaczył go karczmarz Burkhard. Nieznajomy w czarnym płaszczu wszedł do pustej o tej porze oberży i usiadł przy stole najbliżej komina. Zdjął przemoknięty płaszcz i powiesił na kołku przy ogniu. Ubrany był jak Krzyżak. Na głowie kręciły się jasne kędziory. Obfita broda w tym samym kolorze opadała na piersi. Na młodej twarzy i w oczach widać było zmęczenie. Burkhard podszedł do gościa i przyjął zamówienie na dziczyznę i kufel piwa.
Nieznajomy jadł ze smakiem i chciwie. Znać było, że dawno nie miał nic w ustach. Po posiłku przywołał Burkharda do siebie i - rzuciwszy monetę na stół - rzekł wpatrując się w niego z uwagą:
- Co nowego w Marienwerderze?
- A nic. Zwyczajnie, panie, tylko pogrzeb mamy...
- Pogrzeb?
- Plotki chodzą po mieście, że kogoś znacznego na zamek dzisiaj przywieźli. Ale kogo, to tajemnica...
- Panie gospodarzu - uciął te wynurzenia nieznajomy - przechowajcie parę godzin mój płaszcz i rzeczy, które zostawiłem w stajni. Jak wrócę, zapłacę wam drugie tyle - wskazał na monetę, którą przed chwilą rzucił na stół. - Mam tylko jedną prośbę. Nie mówcie nikomu, że u was byłem. Rozumiecie?
Karczmarz skwapliwie skinął głową. Rycerz wstał, poprawił zakonny płaszcz i wyszedł w ciągle padający deszcz. Takim jak wyszedł z karczmy ujrzały go straże na zamku w Marienwerderze, który stał poza murami miasta. Nieznajomy przedstawił się jako posłaniec z Marienburga i przepuszczono go na dziedziniec, gdzie krzątało się mnóstwo osób. Chłopak, który przytrzymał jego konia za uzdę, gdy rycerz zsiadał, wydawał się czymś zaaferowany.
- Co tu tak gwarno? - zapytał jasnobrody Krzyżak.
- Nieszczęście, panie! - rzekł chłopak. - Wczoraj wielki mistrz zmarł z niewiadomej przyczyny i dzisiaj go tu przywieźli...
- A to i pewnie mszę żałobną odprawiają. Pójdę oddać cześć zwierzchnikowi. Którędy do katedry?
- Już po mszy, panie... Teraz go pewnie chowają w krypcie...
- Zajmij się koniem - powiedział twardo i upewniwszy się, że chłopak zniknął w stajniach, ruszył do katedry.
Tam zobaczyli go dwaj grabarze, którzy mieli dzisiaj do rozwiązania nie lada problem. Doskonale wiedzieli, co ich czeka, kiedy otworzą kryptę, w której pięć lat temu złożyli ciało wielkiego mistrza Wernera von Orselna. A kryptę musieli otworzyć, bo na środku prezbiterium stał katafalk z niemniej znacznym nieboszczykiem, którego kazano im pochować obok von Orselna.
Nagle w pustej katedrze usłyszeli głośne kroki. Od strony zamku szedł ku nim wysoki zakonnik z jasną brodą. Kiedy zobaczył ich stojących bezczynnie, zmarszczył brwi i rzekł głosem nie znoszącym sprzeciwu:
- Co się tu dzieje, pachołki? - spojrzał na nich gniewnie. - Czemu wielki mistrz nie pochowany?
- Przepraszamy, panie... - rzekł garbaty, starszy grabarz, szczerząc popsute zęby w czymś, co miało być uśmiechem. - Bierz się do roboty, Konrad, byle szybko... - wymierzył kuksańca swemu pomocnikowi, niedorostkowi z wytrzeszczonymi oczyma.
Nie minęło dziesięć minut i krypta była odsłonięta. Ze środka rozlał się po katedrze, niczym jakaś lepka maź, trupi smród.
- Wyjdźcie na chwilę z kościoła. Ale nie odchodźcie daleko. Zawołam was zaraz - rzekł im nieznajomy, który zakrywał teraz twarz rąbkiem płaszcza, chroniąc się w ten sposób przed przykrym zapachem. Cisnął na ziemię dwie monety, które brzęknęły o posadzkę.
Garbaty rzucił się na pieniądze, odpychając brutalnie wyrostka i zagarniając całą zdobycz dla siebie. Potem kłaniając się w pas wyniosłemu rycerzowi i jednocześnie popychając do wyjścia pomocnika, wyszedł z kościoła.
Rycerz pomyślał pewnie, że jest sam, ale tak nie było..
Przez szparę w drzwiach obserwował jego poczynania wyrostek, pozostawiony samopas przez Garbatego, który usiadłszy na pieńku niedaleko kościoła, próbował zębami, czy to co pomyślał, kiedy monety uderzyły o posadzkę, czyli że widzi dwa krążki wykonane z czystego złota, było prawdą.
Pomocnik grabarza, Konrad, z rozpalonymi ciekawością policzkami, patrzył jak rycerz wyciąga coś zza pasa. Wydało się Konradowi, że to nóż. Krzyżak przyklęknął nad grobem i wrzucił do środka ostrze, które głucho uderzyło o zbutwiałe deski trumny. Rycerz przeżegnał się jeszcze, wstał i ruszył do drzwi. Konrad spiesznie odbiegł od nich i usiadł przy swym mistrzu, który ćmił teraz fajkę. Po chwili drzwi się otworzyły, wyjrzał z nich jasnobrody i powiedział:
- Chodźcie, pachołki!
Po chwili byli w krypcie. Zdziwieni zauważyli, że rycerz nie odszedł. Stał obok krypty i patrzył na czarnobrodą postać spoczywającą na katafalku.
- Chowajcie go! - rozkazał. - Byle szybko, bo smród straszny...
- Ale panie, toż to wielki mistrz... - rzekł Garbaty. - Do grobu go przecie nie wrzucim...
Nieznajomy nic na to nie powiedział. Położył tylko rękę na głowicy miecza i spojrzał na grabarzy.
- Herr Gott, Konrad, bierz za trumnę! - wykrzyknął starszy i rzucił się mu pomagać. Wsadzili szybko ciało dostojnika do drewnianej skrzyni i podłożyli sznury pod dno. Nie minęło pięć minut, a trumna zaczęła zjeżdżać w głąb krypty.
Bujała się na linach rozkołysanych drżeniem rąk grabarzy, którzy w strachu, jak najszybciej się dało, opuszczali ją na dół.
- Szybciej, pachołki, bo nie zdzierżę... - wysyczał Krzyżak, z uwagą przyglądający się ich poczynaniom.
Tego było już za wiele dla Konrada. Zemdlał ze strachu i wypuścił z rąk liny. Trumna, która była już nisko, obróciła się wokół własnej osi i z trzaskiem upadła na dno grobu. Grabarz z przerażeniem spojrzał na rycerza, ale ten wydawał się złośliwie uśmiechać zza rąbka swego płaszcza.
- Zawrzyjcie kryptę! - rzekł im.
Garbaty, wraz z Konradem, który już przyszedł do przytomności, najszybciej jak umieli przykryli grób. Po chwili na podłodze nie było już ziejącego odorem dołu, ale posadzka z czarnych i białych kwadratów.
- Dobrze się spisaliście - rzekł oszołomionym grabarzom jasnobrody. - Oto wasza nagroda - wręczył każdemu po monecie. - A gęby trzymać na kłódkę - przykazał patrząc groźnie. - Nikomu nie rozpowiadać, że mnie tu widzieliście. Jeśli się dowiem... - znów położył rękę na głowicy.
- Ze zmarłymi na co dzień przebywamy, to i jak oni milczeć będziem... - zapewnił skwapliwie Garbaty.
- Bywajcie, pachołkowie! - pożegnał rycerz kłaniających się w pas grabarzy i odszedł.
Na końcu widzieli go strażnicy Heinrich i Zygfryd, jak wyjeżdżał przez zachodnią bramę. Był ostatnim podróżnym, którego wypuszczano z miasta przed nocą. Wieczór był ciemny, bezgwiezdny i pochmurny.
- To ten chłystek na gniadoszu - rzekł ujrzawszy rycerza Heinrich. - Z tej strony miasta nikt prócz nas na murach nie stoi... Pójdę do niego.
- Uważaj jeno - doradzał zmartwionym głosem Zygfryd. - On pewnie w wojaczce ćwiczony...
- Nie takich z koni ściągałem podczas wojny - odrzekł mu Heinrich, szczerząc zęby w złowieszczym uśmiechu i biorąc spod ściany gizarmę.
Po chwili był za murami. Zygfryd patrzył z bramnej wieży, jak jego kompan skrada się do odwróconego plecami rycerza lisim truchtem. Robił to tak zręcznie, że nie kląskało pod butami błoto. Heinrich zbliżył się do niepodejrzewającego niczego jeźdźca na metr i sprawnym ruchem zadał cios. Gizarma, trzymana teraz tylko jedną ręką pofrunęła w kierunku pleców nieznajomego, ale ten chyba jednak słyszał skradającego się Heinricha, bo obrócił się błyskawicznie i sparował uderzenie. Zrobił to tak mocno, że broń wypadła z ręki napastnika, który natychmiast zaczął uciekać w kierunku murów.
Rycerz w czarnym płaszczu obrócił konia w miejscu i wyciągniętym kłusem dopadł Heinricha. Lekko musnął go mieczem w ramię, ale to wystarczyło. Strażnik zarył nosem w błoto, jęcząc głośno. Obrócił się, zobaczył nad sobą potężnego gniadosza i rycerza z mieczem w ręku.
Zaczął czołgać się tyłem, ale nieznajomy go poniechał i ruszył swoją drogą. Po chwili do rannego kompana dobiegł Zygfryd.
- Nic ci nie jest, Heinrich?! - pytał niespokojnie.
- Tylko mnie zranił, ścierwo... - rzekł jego towarzysz, podnosząc się z błota i trzymając za zranione ramię.
- Jeszcze cię dopadnę, chłystku! - krzyknął gardłowo przez ścianę deszczu, w kierunku niemal już niewidocznego jeźdźca. - Porachujemy się! - wymachiwał energicznie pięścią. - Skórę ci wygarbuję!
Rycerz musiał słyszeć pogróżki, ale nie zareagował. Poprawił mokry płaszcz, który zsuwał mu się trochę z grzbietu, cmoknął na konia i zniknął w nocy ciemnej jak sadza na kominie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DROGA WIEDZIE DO KWIDZYNA * BŁOGOSŁAWIONA DOROTA STRASZY * WYKLĘCI MISTRZOWIE * ZNAJOMY SAMOCHÓD * NOCNA STRAŻ *
GDZIE DWÓCH SIĘ BIJE... * ZBYT SZYBKA UCIECZKA BŁOGOSŁAWIONEJ * HABIT POD ŁÓŻKIEM
Droga wiodła mnie do Kwidzyna. W jednym z głównych miast Pomezanii, „krainy za drzewami”, onegdaj zamieszkanej przez Prusów, działy się rzeczy ciekawe i dziwne.
Oto w czerwcu 2006 roku zapaleńcy z miesięcznika dla poszukiwaczy skarbów i stowarzyszenia działającego na rzecz ochrony zabytków postanowili przeprowadzić badania w katedrze w Kwidzynie. Szukali grobu sławnej pomorskiej mistyczki i stygmatyczki, błogosławionej Doroty z Mątowów, która żyła w XIV wieku. Po odbyciu kilku pielgrzymek do sanktuariów w Europie osiadła na kilka ostatnich lat życia w Kwidzyni...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]