[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NORA ROBERTS
Miłość i paragrafTytuł oryginału: The Law In a Lady
ROZDZIAŁ PIERWSZYMerle T. Johnson siedział na podartym skajowym siedzisku stoika w kafejce „U Annie”, osiem kilometrów na północ od Friendly.
Popijał ciepłe piwo korzenne i jednym uchem słuchał trzeszczącego kawałka w stylu country, dobiegającego z przenośnego radyjka Annie.
„Kobieta rodzi się, by cierpieć”, lamentowała najnowsza wschodząca gwiazdka Nashville. Merle nie wiedział o kobietach dostatecznie dużo, aby się z tym nie zgodzić.
Wracał do Friendly z jednego z okolicznych rancz, którego właściciel niedawno złożył skargę.
Kradzież owiec, pomyślał z obrzydzeniem, przełykając kolejny łyk piwa. Gdyby chociaż coś się za nią kryło. A zresztą Potts tak się posunął w latach, że już sam nie pamięta, ile właściwie miał tych owiec. Szeryf od razu wiedział, że ta sprawa będzie nudna jak flaki z olejem, rozmyślał posępnie Merle. No i w konsekwencji teraz, w obskurnej małej kafejce, otoczony powietrzem ciężkim od zapachu hamburgerów i smażonej cebuli, bolał nad niesprawiedliwością tego świata.
Największą atrakcją w miasteczku Friendly w Nowym Teksasie był stary Silas, który co sobota upijał się i zaczynał rozrabiać, tak że trzeba go było holować do miejscowego aresztu. Merle T. Johnson urodził się za późno. Gdyby to były lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku, a nie osiemdziesiąte wieku dwudziestego, ścigałby desperados, uczestniczył w konnych pościgach i pojedynkował się z rewolwerowcami - innymi słowy robiłby to, co zastępca szeryfa robić powinien.
A tu proszę - ma już prawie dwadzieścia cztery lata, a najbardziej spektakularne aresztowanie, jakiego udało mu się dokonać, to zgarnięcie bliźniaków Kramer, którzy zdemolowali salę bilardową.
Merle podrapał się po górnej wardze, nad którą bez większego powodzenia usiłował wyhodować przyzwoicie wyglądające wąsy, które dodałyby mu powagi. Tak, najlepsze lata ma już za sobą, pomyślał fatalistycznie. Do końca swoich dni będzie zastępcą szeryfa w zapomnianym przez Boga i ludzi małym miasteczku, gdzie głównym zajęciem jest uganianie się za nieistniejącymi złodziejami owiec.
Gdyby chociaż raz ktoś napadł na bank. Rozmarzony wyobraził sobie szaleńczy pościg i strzelaninę, rzecz jasna, z jego udziałem. O tak, to już by było coś.
W gazecie ukazałoby się jego zdjęcie, może z jakąś powierzchowną raną ramienia. Ten pomysł bardzo przypadł mu do gustu. Przez kilka dni musiałby chodzić z ręką na temblaku. Gdyby tylko szeryf pozwolił mu nosić broń...
- Merle, zapłacisz wreszcie za to piwo czy będziesz tu przesiadywał przez cały dzień i marzył o niebieskich migdałach?
Merle zerwał się na równe nogi. Annie stała, opierając dłonie na krągłych biodrach, i świdrowała go wzrokiem. Miała małe ciemne oczy, zaczerwienioną skórę i szopę niesamowitych, wściekle rudych włosów, niemalże w odcieniu truskawki.
- Muszę wracać - wymamrotał, nerwowo szukając portfela. - Szeryf czeka na mój raport.
Annie prychnęła pogardliwie i wyciągnęła rękę. Zaledwie zmięty banknot znalazł się w jej spoconej dłoni, Merle wyszedł, nie prosząc o wydanie reszty, i odruchowo zmrużył oczy.
Rozjarzone i oślepiające słońce zastygło wysoko na niebie.
Nieruchome rozpalone powietrze miało smak pyłu - zdawało się falować nad jezdnią niczym połyskliwa ciecz. Droga była równa i prosta niczym wstęga, a po jej bokach nic tylko skały, piach i kilka spłachetków szorstkiej trawy.
Ani jedna chmurka nie przełamywała surowego, twardego błękitu nieba, nie łagodziła bieli słonecznego światła. Merle nasunął na czoło rondo kapelusza i ruszył w stronę samochodu, żałując, że jednak nie poprosił o tę resztę. Kiedy chciał otworzyć drzwi, jego koszula była mokra od potu i kleiła się do ciała.
Słońce odbijało się od przedniej szyby i chromów samochodu, który nadjeżdżał z naprzeciwka. Musi być jakiś kilometr stąd, ocenił Merle i szukając w kieszeni kluczyków, z roztargnieniem patrzył, jak auto zbliża się długą prostą drogą.
Nagle oczy mu się rozszerzyły.
Ale bryka! Z podziwu niemal gwizdnął.
Jedno z tych wymyślnych zagranicznych cacek, czerwone i krzykliwe. Śmignęło koło niego, nawet nie zwalniając, a Merle obejrzał się za nim i wtedy gwizdnął, uśmiechając się szeroko.
Marzenie! Dla takiego auta sto, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę to pestka. Pewnie ma taką sprytną deskę rozdzielczą z...
Moment, moment! Ponad sto na godzinę?!
Wskakując do samochodu, Merle wetknął kluczyki do stacyjki, wystawił koguta na dach i ruszył, wzniecając fontanny żwiru i paląc gumy.
Był w siódmym niebie.
Phil nie schodził poniżej stu trzydziestu kilometrów na godzinę.
Na początku podróży odbył nerwową rozmowę telefoniczną z producentem z Los Angeles, był rozdrażniony i zmęczony. Zakurzony pejzaż i niekończąca się, prosta jak drut droga rozdrażniły go jeszcze bardziej. Jak dotąd wyjazd okazał się kompletną stratą czasu. Phil zdążył rozejrzeć się w pięciu miasteczkach południowo - zachodniego Nowego Meksyku, ale żadne się nie nadawało. Jeśli w końcu mu się nie poszczęści, będą musieli mimo wszystko zbudować plan, a to zupełnie nie w jego stylu.
Kiedy Phillip Kincaid reżyseruje film, maniakalnie pilnuje, aby nie brakowało mu autentyzmu. Obecnie szukał małego zakurzonego miasteczka, które już dawno zapomniało o lepszych latach. Marzyła mu się łuszcząca farba i trochę brudu, ot, taka dziura zabita dechami, z której wszyscy zamierzają się wyrwać i ani im się śni kiedykolwiek wracać.
Szukał przez trzy długie upalne dni, ale nic mu się nie podobało.
Owszem, znalazł parę miasteczek wrośniętych w piach, trochę wyblakłych, trochę podniszczonych, ale czuł, że to nie to. Jako reżyser - odnoszący rozliczne sukcesy reżyser amerykańskich filmów - Phillip Kincaid zawsze polegał na intuicji. Potrzebuje miasteczka, którego widok zwali go z nóg. A czasu ma coraz mniej.
Hoffman, jego producent, już zachowuje się tak, jak gdyby go mrówki oblazły, domaga się, by ruszyli z kręceniem scen w studiu.
Mijając kafejkę Annie, Phil przeklinał swoją głupotę. Sam powinien był podjąć się produkcji. Zdołał odwlec początek zdjęć o kolejny tydzień, ale jeśli wkrótce nie znajdzie miasteczka, które wyglądałoby tak, jak ma wyglądać New Chance - Nowa Szansa - będzie musiał zdać się na miejscowego kierownika produkcji.
Ściągnął brwi, patrząc na bezkres drogi. O wszystkim decydował sam, co do najmniejszego szczegółu. I właśnie to - oraz bezdyskusyjny talent - pozwoliły mu odnieść sukces w wieku trzydziestu czterech lat. Był twardy, cyniczny i wybuchowy, ale każdy ze swoich filmów traktował jak ukochane dziecko, wymagające ciągłej opieki i bezbrzeżnej cierpliwości.
Wycie syreny przyjął z nikłym zainteresowaniem. Zerknął w lusterko i zobaczył brudny, poobijany wóz policyjny, który mógł niegdyś być biały. Doganiał go w piorunującym tempie.
Phil zaklął, zastanowił się przelotnie, czy nie wdepnąć gazu do dechy i nie zostawić tego uprzykrzonego pojazdu daleko za sobą, w chmurze spalin i kurzu, a potem zrezygnowany zjechał na pobocze.
Żar, który aż buchnął do kabiny, zaledwie uchylił szybę w oknie, nie poprawił mu humoru. Ohydne miejsce, pomyślał, gasząc silnik.
Brudna, zakurzona dziura. Marzył o swoim basenie imitującym lagunę i o zimnym drinku w wysokiej szklance.
Merle radośnie wyskoczył z samochodu, dzierżąc w dłoni bloczek z mandatami. O kurczę, pomyślał, ale auto! Najbardziej rasowa fura, jaką widział w życiu, nie licząc tych w telewizji.
Mercedes... czyli francuska marka, uznał po namyśle. Kurka wodna, pomyślał zachwycony sobą. Właśnie zatrzymał drogą francuską brykę niecałe trzy kilometry od miasteczka. Wieczorem będzie miał o czym opowiadać przy piwie.
Kierowca trochę go rozczarował. Nie wyglądał na cudzoziemca ani nawet na bogacza. Merle był taki pochłonięty oglądaniem jego dżinsów i zwykłej bawełnianej koszulki, że jego uwadze umknął złoty szwajcarski zegarek, a nawet gdyby go zauważył, to Merle i tak nie miał pojęcia o jego wartości.
Może to, jak mu tam, ekscentryk, uznał w końcu. Albo najzwyczajniej rąbnął komuś ten wózek. Na samą myśl o tym zastępca szeryfa dostał wypieków. Przeniósł wzrok na twarz kierowcy.
Była pociągła i lekko arystokratyczna, o wyrazistych rysach i o długim prostym nosie. Usta nie uśmiechały się, raczej zastygły w grymasie znudzenia. Mężczyzna był gładko ogolony, więc nic nie maskowało pierwszych zmarszczek. Jego włosy miały odcień zgaszonego brązu, były dość długie i kręciły się na skroniach. Jednak w tej opalonej twarzy od razu uwagę przykuwały oczy: przejrzyste i błękitne jak woda w strumieniu. Malowały się w nich zarazem znudzenie, rozdrażnienie oraz chłodna obojętność. Gdyby Merle znał to słowo, zapewne określiłby mężczyznę jako zblazowanego. W każdym razie nie odpowiadał jego wyobrażeniu zdesperowanego złodzieja zagranicznych aut.
- Tak? - spytał mężczyzna lodowato.
- Prawo jazdy i dowód rejestracyjny - zażądał Merle, a kiedy Phil sięgnął do skrytki, zajrzał przez okno. - O raju, ale deska rozdzielcza! Czego tu nie ma? Jest wszystko i jeszcze więcej. Telefon, najprawdziwszy telefon. Ci Francuzi to łebscy goście.
Phil rzucił mu obojętne spojrzenie.
- Niemcy - poprawił, wyciągając dowód rejestracyjny.
- Niemcy? - Merle zmarszczył czoło. - Jest pan pewny?
- Tak. - Phil czekał, aż zastępca szeryfa weźmie prawo jazdy.
Merle założyłby się, że mercedes to jednak francuskie auto.
- To pański wózek? - spytał podejrzliwie.
- Wystarczy sprawdzić, czyje nazwisko widnieje w dowodzie rejestracyjnym - odparł chłodno Phil.
Powoli tracił cierpliwość. A Merle jak to Merle: czytał słowo po słowie.
- Jechał pan jak ostatni war... - Urwał, przypominając sobie, że szeryf nie pochwała przeklinania na służbie. - Przekroczył pan prędkość. Grzał pan sto piętnaście na godzinę, wiem, bo zmierzyłem.
Założę się, że w tej bryce nawet pan tego nie poczuł.
- Tak się składa, że rzeczywiście nie poczułem.
- Może gdyby nie był taki wściekły, gdyby na dworze nie było tak cholernie gorąco, Phil rozegrałby to całkiem inaczej. Oczy mu się zwęziły. - A skąd mam wiedzieć, czy naprawdę pan cokolwiek zmierzył?
- Akurat wychodziłem od Annie, kiedy śmignął pan ulicą - odparł pogodnie Merle, marszcząc czoło i mozolnie stawiając kolejne litery. - Gdybym poczekał na resztę, nawet bym pana nie zobaczył.
Proszę się podpisać - dodał, oddzierając mandat z bloczka. - Grzywnę może pan zapłacić w najbliższym mieście.
Phil wysiadł z samochodu. Słońce wydobyło z jego włosów czerwonawy odcień i patrząc na nie, Merle pomyślał o mahoniowej serwantce matki.
Przez chwilę stali twarzą w twarz, dwóch wysokich mężczyzn, jeden chudy i ze skłonnością do garbienia się, drugi szczupły, muskularny i wyprostowany.
- Nie - oznajmił stanowczo Phil.
- Nie? - Merle zamrugał, patrząc pod słońce. - Ale co „nie”?
- Nie podpiszę.
- Nie podpisze pan? - Merle zerknął na mandat.
- Ale pan musi podpisać.
- Nie, nie muszę. - Phil poczuł, jak strumyczek potu spływa mu po plecach, i rozzłościło go to jeszcze bardziej. - Nie podpiszę tego świstka i nie dam ani pensa jakiemuś zaściankowemu sędziemu, który napycha własne konto pieniędzmi, jakie z porządnych ludzi zdziera drogówka.
- Zdziera? - Merle był nie tyle urażony, ile zaskoczony. - Panie!
Miałeś pan grubo ponad sto dziesięć na liczniku, a ograniczenie jest do dziewięćdziesięciu. Każdy to wie. Na znaku ma pan czarno na białym: dziewięćdziesiąt.
- A kto mówi, że jechałem szybciej?
- Sam mierzyłem.
- Pańskie słowo przeciw mojemu - odparł zimno Phil. - Ma pan świadków?
Merle rozdziawił usta.
- No, niby nie, ale... - Zsunął kapelusz z czoła. - Słuchaj pan, ja nie potrzebuję świadków, jestem zastępcą szeryfa. Niech pan podpisze i cześć.
Phil nie miał pojęcia, z jaką prędkością wtedy jechał, i specjalnie go to nie obchodziło. Droga była prosta i opustoszała, myślami był w Los Angeles, wciąż jednak ani mu się śniło sięgnąć po popękany długopis, który podawał mu zastępca szeryfa.
- Nie.
- Człowieku, ale ja już wypisałem mandat. - Merle spojrzał na zaciętą twarz Phila i zmienił ton: - W takim razie zabieram pana do aresztu. Szeryfowi to się nie spodoba.
Phil uśmiechnął się pogardliwie i wyciągnął przed siebie ręce.
Merle wpatrywał się w nie przez chwilę, a potem bezradnie patrzył to na jeden, to na drugi samochód. Philowi niemal było go żal.
- Pojedzie pan za mną - oznajmił Merle, chowając do kieszeni jego prawo jazdy.
- A jeśli odmówię?
- Cóż - odparł przyjaźnie Merle - pojedzie pan ze mną, a to cacuszko tu sobie zostanie. Może będzie w jednym kawałku, kiedy podjedzie po nie laweta, ale kto to wie...
Chcąc nie chcąc, Phil wrócił do swojego samochodu, a Merle wskoczył za kierownicę radiowozu, wyobrażając sobie, jak fajnie będzie jechać przez miasteczko przed taką fantastyczną czerwoną bryką.
Dotarli do Friendly w sennym tempie. Co pewien czas mijali jakichś ludzi, którzy zamierali wpatrzeni w czerwone auto jadące za policyjnym wozem, a Merle pozdrawiał ich dostojnym skinieniem głowy. W końcu wystawił rękę za okno i zahamował przed biurem szeryfa.
- No dobrze, zapraszam do środka. - Merle, nagle oficjalny, wyprostował się sztywno. - Szeryf pewnie zechce z panem porozmawiać. - Otworzył drzwi i czekał, aż więzień sam wejdzie do środka.
Phil zobaczył niewielkie pomieszczenie z dwiema celami, tablicą ogłoszeń, paroma rachitycznymi krzesłami i starym obdrapanym biurkiem. Pod sufitem obracał się wiatrak i skrzypiąc, powoli bełtał gorące wilgotne powietrze. Na podłodze leżała kupa burego futra, która okazała się śpiącym psem. Na biurku zawalonym książkami i sterami papierów stały dwa kubki z kawą.
Nad tym bałaganem pochylała się ciemnowłosa kobieta i pisała coś w notatniku z żółtymi kartkami. Podniosła wzrok.
Phil osłupiał. Była taka piękna, że bez wahania mógłby ją obsadzić w trzech różnych filmach. Jej twarz miała klasyczny owalny kształt, kości policzkowe lekko rysowały się pod skórą o odcieniu miodu. Nos miała mały i delikatny, usta dość szerokie, o pełnych wargach, niesamowicie zmysłowych. Rozpuszczone czarne włosy spływały swobodnie na plecy miękkimi lśniącymi falami. Spod uniesionych brwi patrzyły na niego ciemnozielone oczy okolone siecią rzęs. I lekko rozbawione.
- Merle?
Głos miała gardłowy, leniwy i seksowny. Jak czarny jedwab, pomyślał. Znał mnóstwo aktorek, które dałyby się zabić za taką barwę. Jeśli tylko nie sztywnieje na widok kamery i jeśli ciało ma równie piękne jak twarz...
Opuścił wzrok na jej piersi i zafascynowany wpatrzył się w małą metalową odznakę.
- Przekroczenie prędkości na siedemnastce, szeryfie.
- Oo? - Z lekkim uśmiechem czekała, aż spojrzenie Phila na powrót powędruje ku jej twarzy. - Nie miałeś długopisu, Merle?
- Długopisu? - Zdziwiony zajrzał do kieszeni.
- Nie chciałem podpisać mandatu - Phil podszedł do biurka, by przyjrzeć się twarzy kobiety - pani szeryf.
Można by ją filmować z każdego możliwego kąta i zawsze wyglądałaby cudownie, podsumował w duchu. Chciał jeszcze raz posłuchać jej głosu. Spokojnie odwzajemniła jego spojrzenie.
- Rozumiem. Z jaką prędkością jechał, Merle?
- Sto szesnaście na godzinę. Tory, musisz zobaczyć jego auto! - zapomniał się Merle.
Patrząc na Phila, wyciągnęła rękę, a zastępca szybko podał jej mandat.
Miała piękne dłonie, długie, wąskie i eleganckie. Paznokcie miała pomalowane lakierem o odcieniu pudrowego różu. Co ona tutaj robi, do cholery? - zastanawiał się Phil, któremu łatwiej byłoby ją sobie wyobrazić w Beverly Hills.
- Cóż, wygląda na to, że wszystko się zgadza, panie... Kincaid. - Kiedy podniosła na niego wzrok, zauważył, że oczy ma podkreślone konturówką, rzęsy muśnięte tuszem, ale poza tym nic, ani pudru, ani szminki. Pożałował, że nie ma pod ręką aparatu fotograficznego i paru oświetlaczy. - Należy się czterdzieści dolarów - powiedziała leniwie. - Gotówką.
- Nie zamierzam płacić. Zacisnęła usta, a po chwili oznajmiła:
- Albo czterdzieści dni. Sądzę, że mniejszą niedogodnością dla pana byłoby zapłacić mandat. Nasze warunki lokalowe nie przypadną panu do gustu.
Chłodne rozbawienie w jej tonie podziałało na niego jak płachta na byka.
- Nie zapłacę. Ani mi się śni. - Oparł dłonie na biurku i pochylił się w jej stronę. Poczuł nikłą woń subtelnych, drogich perfum. - Myślałaś, że uwierzę, że jesteś szeryfem? Co za numer próbujecie mi wykręcić z tym typkiem?
Merle chciał odpowiedzieć, ale zaledwie zerknął na Tory, zamknął usta. Kobieta podniosła się powoli, dzięki czemu Phil mógł się przekonać, że jest wysoka i bardzo szczupła. Ma ciało modelki, pomyślał, smukłe i wiotkie jak trzcina. Zwykłe dżinsy i kraciasta koszula wyglądały na nim jak ekskluzywna kreacja, Phil zaś nie mógł się nie zastanawiać, jakie cuda się pod nimi kryją.
- Każdy ma prawo do swoich przekonań, panie Kincaid. Zechce pan opróżnić kieszenie.
- Nie ma mowy - obruszył się.
- Stawianie oporu podczas aresztowania. - Tory uniosła brwi. - Będziemy musieli pana zamknąć na sześćdziesiąt dni.
Phil warknął coś półgłosem, ale Tory tylko się uśmiechnęła.
- Do celi z nim, Merle.
- Chwila, moment, do ciężkiej cholery...
- Lepiej jej nie denerwuj - szepnął Merle, popychając go lekko. - Potrafi być naprawdę wredna.
- Jeśli pan nie chce, żebyśmy odholowali pański samochód, i to na pański koszt - dodała - odda pan Merle'owi kluczyki. Merle, odczytaj mu jego prawa.
- Znam swoje prawa, psiakrew! - Pogardliwie strącił z siebie dłoń zastępcy. - Chcę zadzwonić.
- Oczywiście. - Tory uśmiechnęła się czarująco. - Jak tylko odda pan kluczyki.
- Niech mnie pani... - zawahał się - szeryf posłucha. Chyba nie myśli pani, że nabiorę się na taką starą sztuczkę? Ten tutaj - wskazał kciukiem Merle'a - czatuje na kierowców spoza miasta, a jak się jakiś trafi, usiłuje wyrwać z niego czterdzieści dolców. Na takie numery jest paragraf.
Tory słuchała go z zainteresowaniem.
- Przyjmie pan mandat, panie Kincaid?
- Nie. - Oczy mu się zwęziły.
- W takim razie przez pewien czas będzie pan naszym gościem.
- Skazywać to może sędzia... - zaczął gniewnie Phil, ale Tory wpadła mu w słowo.
- Sędzia pokoju - oznajmiła, stukając różowym paznokciem w certyfikat oprawiony w ramki.
Phil odczytał nazwisko: Victoria L. Ashton. Posłał jej przeciągłe, oschłe spojrzenie.
- To pani?
- Tak. Bardzo to praktyczne, nie uważa pan?
- Przechyliła głowę. - Sześćdziesiąt dni aresztu, panie Kincaid, albo dwieście pięćdziesiąt dolarów.
- Ile?!
- Kaucja wynosi pięćset dolarów. Życzy pan sobie skorzystać z takiej możliwości?
- Telefon - wycedził przez zęby.
- Kluczyki - odparła pogodnie.
Klnąc pod nosem, rzucił jej kluczyki. Złapał...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]