[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Andy James

Wprowadzenie

Uważam swe życie za całkiem zwyczajne i jestem z tego zadowolony. A jednak wydarzyło się w nim coś nadzwy­czajnego, coś, co sprawiło, że zrezygnowałem z pozycji i pełnego zabezpieczenia finansowego, jakie dawała mi stateczna profesja (byłem dyplomowanym księgowym), dla niepewnego i czasem narażonego na kpiny życia jako nauczyciel medytacji i Tai Chi. W 1984 r., kiedy zdecydo­wałem się na ten wielki skok w nieznane, miałem na utrzymaniu żonę i dwójkę małych dzieci.

Wydarzeniem, które otworzyło mi oczy, była lektura książki Christmasa Humphreysa Buddyzm. Przeczytałem ją bynajmniej nie z powodu zainteresowania buddyzmem, ale w poszukiwaniu argumentów antyreligijnych, które mógł­bym wykorzystać w dyskusji ze zwolennikami modnych wówczas praktyk zen. Był koniec lat 60-tych i studencki ruch rewolucyjny znajdował się w pełnym rozkwicie; stu­diowałem wówczas w Anglii, w Londyńskiej Szkole Eko­nomii i Nauk Politycznych (London School of Economics and Political Science), uczelni z długimi tradycjami, istnej wylęgarni działaczy politycznych i społecznych.

W buddyzmie uderzyła mnie szczególnie jedna rzecz. Będąc wyznaniem doskonale logicznym, uważa on intelekt za ograniczony i niezdolny do udzielenia odpowiedzi na wszystkie pytania. Ponadto, w przeciwieństwie do innych systemów religijnych, z którymi się dotąd zetknąłem, nie wymaga wiary; nie rości sobie wyłącznego prawa do bos­kiego objawienia. Budda nie był Bogiem, lecz człowiekiem, który osiągnął stan pełnego oświecenia. I ogłosił, że każdy, poprzez wejrzenie wewnątrz siebie, może dokonać tego samego.

Buddyzm nakłania do uważnej obserwacji wszelkich zjawisk, zarówno zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Za­miast ulepszania treści systemu wierzeń, zachęca do głęb­szego przyjrzenia się samemu procesowi wiary. Jest to wy­zwanie dla intelektu (a co za tym idzie - dla własnego „ja" czy „jaźni"), by poznał swe ograniczenia i zagrożenia. Zazwyczaj pragniemy pozbyć się problemów; trudno nam przyznać, że to my sami możemy stanowić problem.

Zawsze przychylałem się do opinii uznającej intelekt za wszystkowiedzące i jedyne źródło prawidłowych sądów. Nagłe odkrycie faktu, że nie jest on wcale wszechwiedzący, wyjaśniło mi wiele zagadek, na które od długiego czasu nie umiałem znaleźć odpowiedzi: dlaczego nieustające wysiłki ludzkości w dążeniu do Utopii upadają (i natychmiast zastępowane są nowymi dążeniami do nowej jej wersji); dlaczego rewolucjoniści zawsze tworzą nowy establish­ment; dlaczego nie wyciągamy nauki z historii i życiowych doświadczeń w stopniu choćby zbliżonym do naszego w tym względzie przekonania.

Czułem uniesienie odkrywszy, że życie to nie system ciemnych tuneli bez wyjścia. W rzeczywistości tunele te są pełne światła, a co dziwniejsze, jego źródło znajduje się w nas samych. Od tego momentu moje życie jest pociągają­cym i zawsze pełnym niespodzianek odkrywaniem tego światła. Im bardziej w głąb zapuszczam się podczas swych podróży, tym jaśniejsze staje się dla mnie znaczenie życia i tym bardziej czuję się związany ze swym otoczeniem.

Choć pierwszą iskierką rozświetlającą mą drogę była niewątpliwie książka Humphreysa o buddyzmie, pełnego olśnienia doznałem dzięki trzem wydarzeniom.

Pierwszym z nich było odkrycie przeze mnie wschodnich sztuk walki. Po raz pierwszy w życiu mogłem oddać się czemuś bez reszty. Sztuki walki okazały się prawdziwe i uczciwe; wolne od „cywilizowanych" reguł i rynsztunku, rozmywających pierwotny charakter starcia z drugim człowi­ekiem. Nie ma w nich miejsca na ucieczkę czy usprawie­dliwienia. Muskulatura i fizyczna siła nie są jedyną bronią; znacznie skuteczniejsze mogą okazać się: szybkość, zwin­ność, odwaga i inteligencja. Zakochałem się we wschodnich sztukach walki i odkryłem w sobie w tej dziedzinie spore zdolności.

Sztuki walki nie tylko zapoczątkowały proces poznawa­nia ciała i umysłu, ale również przypomniały mi o mym orientalnym, rodowodzie. Dzięki nim zająłem się hatha-jogą, a w końcu również chińską historią i filozofią. Dorastałem w niewielkiej kolonii brytyjskiej, jedynym anglojęzycznym kraju Ameryki Południowej - Gujanie, gdzie Chińczycy stanowili tylko pół procenta ludności. Panowały tam przede wszystkim brytyjskie i amerykańskie wpływy kultu­rowe. Choć moja rodzina należała do Kościoła anglikań­skiego, uczęszczałem do katolickiej szkoły podstawowej, a prowadzący ją jezuici uważali, że mam wszelkie zadatki na dobrego katolika. O taoizmie w ogóle nie słyszałem, a konfucjanizm kojarzył mi się jedynie z dowcipami i po­wiedzonkami w rodzaju: „Jak mówi Konfucjusz..."

Drugim wydarzeniem był wypadek samochodowy, jaki przydarzył mi się w górach Norwegii latem 1969 r. Zatrzy­małem się dosłownie parę centymetrów od krawędzi urwis­ka, za którą rozciągał się głęboki fiord. Po wypadku spędziłem nie kończący się, jak mi się zdawało, weekend w maleńkiej wiosce, nie mając do roboty nic innego jak tylko siedzieć w pokoju i rozmyślać o swej kruchej, śmier­telności, co dla dwudziestolatka stanowiło doświadczenie nader przygnębiające. Oddałem się mym pierwszym spon­tanicznym medytacjom, po których odczułem potężną po­trzebę pogłębienia tego typu wewnętrznych ćwiczeń.

Trzecim kluczowym wydarzeniem, które miało miejsce mniej więcej w tym samym czasie, było poznanie Yolindy, obecnie mojej żony. Jej ojciec (mój daleki kuzyn z Singapu­ru) był Chińczykiem, a matka Angielką, co czyniło ją pod wieloma względami podobną do mnie - oboje byliśmy Chińczykami, ale niezupełnie. To ona pomogła mi w dalszym poznawaniu mego chińskiego dziedzictwa, szczegól­nie podczas naszych corocznych wizyt w Singapurze. To ona umożliwiła mi całkowite oddanie się wschodnim sztu­kom walki. Dzięki niej odkryłem związek, w którym, po raz pierwszy w życiu, nie musiałem dążyć do sprawowania kontroli. Odkryłem miłość... i ból związany z możliwością zranienia.

Zgłębiając buddyzm doznawałem uczucia uniesienia za­barwionego jednak lękiem i poczuciem zagubienia. Nie mogłem przeczyć zawartej w nim prawdzie, ale wiedziałem, że jeśli ją przyjmę, moje życie będzie musiało ulec dra­stycznej zmianie, a tego wtedy jeszcze nie chciałem. Nie mogłem jednak powstrzymać się od odkrywania tego no­wego, otwierającego się przede mną świata. Mnóstwo czytałem, chłonąc wiedzę na temat buddyzmu, taoizmu, mistyki Wschodu i Zachodu, hinduizmu, medytacji zen, religii porównawczej i okultyzmu. Próbowałem różnora­kich form medytacji i ćwiczeń kontroli umysłu. "

Z czasem wiele moich starych nawyków i wzorców  zachowań zaczęło po prostu zanikać, i to bez większego świadomego wysiłku z mojej strony. Choć było to czasem bolesne, szczególnie jeśli dotyczyło stosunków z innymi ludźmi, nie stanowiło już jednak kwestii wyboru; to, co należało zrobić stało się tak oczywiste, że przekreślało jakąkolwiek możliwość czy potrzebę wyboru. Stało się dla mnie zupełnie jasne, że nie istnieje coś takiego jak „łatwy sposób" życia, czy skuteczna strategia umożliwiająca obej­ście prawa przyczyny i skutku. To, co musi być zrobione, najlepiej zrobić teraz.

Rok 1974 był dla mnie bardzo ważny. Zapoczątkował on moją karierę jako wykwalifikowanego dyplomowanego księgowego, z drugiej jednak strony, na głębszym pozio­mie, również ją zakończył, ponieważ wtedy właśnie spotka­łem dwóch wielkich ezoterycznych mistrzów.

Pragnąc poszerzyć zakres praktyk medytacyjnych, przy­łączyłem się do zorganizowanej grupy, gdzie poznałem nauczyciela medytacji wglądu, - Dhiravamsę, Medytacja wglądu, czyli Vipassana, fascynowała mnie już dużo wcześ­niej, chciałem jednak „zbadać grunt" i spróbować różnych form medytacji. W końcu wróciłem do medytacji wglądu, ze względu na jej prostotę i głębię. Jej celem nie jest stan spokoju, błogości czy odczucia „duchowe", lecz jasność i możliwość pełnego działania w każdym momencie życia. Doszedłem do wniosku, że jeśli się to osiągnie, nic więcej już nie potrzeba.

Dhiravamsa był imponującą tajemnicą. Emanował in­tensywną wewnętrzną jasnością oraz siłą, jakiej należało oczekiwać od kogoś, kto przez dwadzieścia trzy lata wiódł klasztorne życie i zajmował wysoką pozycję w hierarchii buddystów Thai. A tymczasem znalazł się na wygodnej wsi angielskiej, otwarty, przystępny i całkiem zwyczajny, bez jakichkolwiek oznak duchowej wyższości. Chociaż był on jednym z pierwszych uznanych buddyjskich mistrzów me­dytacji przybyłych na Zachód, zrezygnował z wysokiej pozycji zajmowanej w społeczności buddystów, by w ra­mach tradycyjnej medytacji buddyjskiej upowszechniać te­chniki innych dziedzin duchowych oraz psychoterapii. Dzi­siaj, czyli ponad dwadzieścia lat później, jego podejście jest powszechnie cenione; wtedy jednak uważano go za czarną owcę.             

Sądzę, że grupowa interakcja będąca istotą szkoły Dhi­ravamsy, jest znacznie trudniejsza od samotnej medytacji siedzącej. (Inni mogą uważać, że jest wręcz odwrotnie). Moje pierwsze sesje z Dhiravamsą były intensywne i mę­czące, lecz ogromnie oczyszczające. W ciągu kilku tygodni medytacji osiągnąłem to, co dałyby mi w „czasie rzeczywis­tym" lata nauki i życiowych doświadczeń. Aspekt mądroś­ci-wglądu tej praktyki okazał się dla mnie łatwy. Lekcja ta otworzyła moje serce, nauczyła mnie dawać, ufać, kochać, uznać swą podatną na zranienia i ból naturę i godzić się na wszelkie niespodzianki, jakie niesie życie.

Bardzo ważnym przewodnikiem była dla mnie również nauczycielka Tai Chi Chuan, Rose Li, jedyna żyjąca córka rodu mandarynów Beijing, pamiętającego dużo lepsze cza­sy. W wieku ośmiu lat zachorowała i, mimo wysiłków zarówno chińskich jak i zachodnich lekarzy, powoli ucho­dziło z niej życie. W końcu odesłano ją do słynnego beijingijskiego mistrza chińskich wewnętrznych sztuk wal­ki: Tai Chi Chuan, Ba Gua i Hsing Yi. Rose odzyskała zdrowie. Uważała, że swemu nauczycielowi i jego sztukom walki ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl