[ Pobierz całość w formacie PDF ]

I-                   Kazimierz i Małgorzata

 

Dziwnie to wyglądało. Jak na czarno-białej fotografii. Śnieg, pagórek, stodoła, studnia i chata z burej cegły. Nie opodal kilka jabłoni, których gałęzie kontrastowały z bielą nieba. Na dachu stodoły kilka wron. Na miedzach w oddali wydeptane ścieżki.

Chata, zapewne poniemiecka, miała trzy duże okna wychodzące na południe. Roztaczał się z nich monotonny i przerażający w zimie, widok pól. Pól i pól. Z przeciwnej strony nie było już tak monotonnie. Rozsypująca się drewniana stodoła, porozrzucane w nieładzie fragmenty narzędzi gospodarskich. Z lewej zaraz te jabłonie. Czarne tak samo jak wierzby i topole wzdłuż drogi nieopodal.

Droga wiła się kręta, wśród sporadycznie występujących wzniesień i nikła za większym pagórkiem, z którego szczytu, bez trudu dostrzec można było wieżę kościelną i osadę skupioną w niewielkiej dolince. Kilka gospodarstw, szkoła, sklep i szosa. Wszystko.

A, i jeszcze rzeczka. Teraz zamarznięta, ale bez trudu można ją było odnaleźć wijącą się zgrabnie wśród tej całej białej pustki.

Wszystko jak fotografia. Gdyby nie ten powiew, który poruszał drzewami, któremu nie były w stanie oprzeć się wystające spod śnieżnej pierzyny wyschłe źdźbła ostatnich traw, i który bawił się jak kot dymem, wydobywającym się z komina chaty, można byłoby przysiąc, że zatrzymał się czas.

- Stawaj Kaziuk ... - z kuchni dobiegł niski schrypnięty głos Małgorzaty - słyszał kurwa, stawaj, świnie trza nakarmić, do wioski lecieć, bo chlieba ni ma...

- Juz... - Kaziuk przewrócił się w pierzynach wyrwany z głębokiego chorobowego snu. Od wczesnej jesieni cierpiał na ostry, męczący kaszel.

- Rus się, do cholery nierobie, jedynasta godzina zaraz... ja od świtu na nogach - darła się Małogorzata z kuchni.

Kazimierz nie odrzekł nic. Zakaszlał tylko. Gwałtowne skurcze przepony wstrząsnęły jego ciałem, przyprawiając o ból głowy. Leżał chwilę, dopóki, nie nabrał wystarczającej ilości powietrza by głęboko odetchnąć. Usiadł i popatrzył zmęczonym wzrokiem przed siebie. Szyby w oknach, tych wychodzących na południe, zaparowały lekko od spodu. Światło, które wpuszczały, rozpraszało się na niebieskawej powierzchni ściany, deskach podłogi i znikało w cieniach rzucanych przez stary kaflowy piec stojący w rogu pokoju. Węgiel wypalił się chyba do cna, gdyż kiedy Kazimierz zbliżył się do pieca poczuł natrętny, niezdrowy chłód. Odział się szybko w spodnie i rubachę. Zaścielił łóżko i wyszedł z pokoju zamykając drzwi.

- No, wreszcieś jest, jec - Małgorzata, krępa i gruba, o twarzy pooranej zmarszczkami, wysuniętą lekko do przodu dolną szczęką i obfitym podgardlem wylewającym się zza kołnierza szarej koszuli, krzątała się w kuchni. Na stole stała miska parującej zupy.

- Dała mu jeść ? - zapytał Kazimierz pochylając się nad strawą.

- Dała, dała, sie nazar i śpi - odrzekła. - musim go rychło stąd zabrać do tej chaty w lesie. Tam będzie miał dobze. Sam. Żarcie mu czasem przyniesiem. Toć on już kawaler. Baby mu szukać, a nie w jakieś bohomazy w kajetach wyrabiać...

Kazimierz jadł powoli dymiącą zupę i słuchał słów żony w zupełnej obojętności.

-... poza tym, kuzy tyle co piec, te twoje kasle to z jego winy... na pewno... - Małgorzata nakryła pokrywką garnek, i przysiadła na wiadrze, tuż obok Kazimierza. - wiesz dobze, że to złyduch w nim siedzi, sam Lucyfer, czy inny pieron, Tak wsie baby we wiosce gadajo...

Kazimierz popatrzył na nią ze strachem w oczach.

- ... i wis co jesce gadajo? ze my tyz te diabły. Ze od nasego domu sirkom, cuć i ze ksindza bydo wołać... ze to pzyz nas niby zesłego lata krowy Piotrowych rozdeło, ze kury sie nie nioso... i wies co jesce, ze ta młoda Bartosow to bez nas urok sie powiesiła w lesie...

Kazimierz wzdrygnął się na wspomnienie tamtych, odległych już dość wydarzeń. Pamiętał, jak szedł lasem tamtego poranka. Zbierał grzyby, mgła była i słońce ciepłe jeszcze, jesienne już jednak przyjemnie świeciło w zieleni. Pamiętał też, jak ujrzał ją wiszącą na gałęzi. Całkiem naga była. Tylko sandały i sznur, na którym się powiesiła. Przez pierwszą chwilę patrzył, łowiąc tę zastygłą między ziemią, a gałęzią młodość. Zbliżył się trochę i dotkną ciała. Zimno, które poczuł, wyrwało go jednak osłupienia. Rzucił koszyk z grzybami gdzieś w krzaki i co sił w nogach pognał do domu. Nie powiedział nikomu co zobaczył. Dopiero po południu dziewczynę znalazło kilkoro dzieci.

- ...prawda li to ? - zapytał.

- ... tak gadajo i ja sie bojam... nocami słyse, jak sie szamoce na dole... a te jego bazgroły, to tyz. Szatańskie nasienie.

- To mój syn i twoj tyz, jestes jego matkom - słowa Kazimierza zabrzmiały cicho, jak szelest. Wyprowadziły jednak Małgorzatę z równowagi.

- I co kurwa z tego. Byde se z nim robiła co chcym i co uwazam. A ty sidź cicho i nic nie godaj, jakby cie kto we wiosce pytoł, to mów ze chory, ze w łózku lezy. Sie znolos łojciec, co jesce pare wiosen temu inne baby łobracał, jakby to mu własnej ni wystarcało...

- Ścichnij... - Kazimierz przestraszył się jej słów - było minyło, tera człek stary...

- Taa... - Małgorzata - zyby nie ja, to by pywnie do tej pory łobracał...

- Ścichnij powiedzioł jo - Kazimierz powtórzył głosniej.

- Łodziewaj mi się zaraz i leć do wioski - Małgorzata wstała ze stołka i przeszła do drugiej izby - jeszcze dziś w nocy wyprawim go do lasu...

Kazimierz nie chciał tego słuchać. Dokończył zupę. Przetarł twarz śmierdzącą ścierką, otulił się w kożuch i przysiadł na przypiecku. Kaszel kilkakrotnie wstrząsną jego ciałem. On jednak zdążył się już do niego przyzwyczaić, tak jak do wszystkiego zresztą. Tak myślał: że do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić, do wszystkiego co zsyła nam Bóg Ojciec. Niezbadane są jego święte wyroki. Kazimierz przez chwilę gapił się w wyblakłe oblicze Chrystusa spoglądające na kuchenną izbę ze świętego obrazka przyszpilonego do słomianki na ścianie. Potem popatrzył w okno, na pola pokryte śniegiem i niebo białe jak ten śnieg.

- ... tu mas dzieńgi... - Małgorzata przyniosła szkatułkę z pieniędzmi - ... kupisz chliba, zapołek, kasy, monki, cukru, mas...

Wcisnęła mu do kieszeni kożucha całą dość obszerną szkatułkę.

- ... bedzies chyba wiedzioł co nasemu synkowi tsa kupic na droge... tylko mi wódki nie kupuj, bo zajebie, zrozumiałeś ?

Kazimierz nic nie odpowiedział. Małgorzata wiedziała jednak, że rozumie. Rozumie głęboko w duszy i nigdy nie będzie w stanie się jej sprzeciwić. Nigdy, przenigdy. Spróbowałby tylko.

Kiedy wyszedł, a ona sama przetrząsnęła wszystkie szafy i spakowała dwa spore tobołki niezbędnych rzeczy rozległa się mechaniczna pieśń zegara. Stał w sionce. Był wysoki, czarny, trochę poobijany. Miał w końcu swoje lata. Swym gabarytem zajmował jednak mało miejsca. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Najpierw widziało się coś jakby szafę ze szklanymi drzwiami. Za nimi wahadło i wagi. Mosiężne, ciężkie. Potem jasną zdobioną tarczę, a potem już same wykończenia. Rzeźbione w drewnie motywy roślinne. To one nadawały całemu zegarowi sakralny niemal charakter.

Gdy kobieta usłyszała metaliczne dźwięki, coś ścisnęło ją za serce. Ze zgrozą powiodła wzrokiem, po rzędzie ikon umieszczonych tuż pod kuchennym sufitem i przeżegnała się mimowolnie. Zaraz jednak przysiadła na przypiecku i poczęła odmawiać szeptem różaniec. Tak jak co dnia.

Mniej więcej po kwadransie usłyszała walenie w drzwi. Wyrwało ją z głębokiego skupienia. Wstała i swój drobny krok skierowała ku sionce. Różaniec wepchnęła do kieszeni fartucha. Łomot nie dochodził od drzwi wejściowych. Może gdyby dochodził właśnie od nich, Małgorzata przeraziłaby się i nawet nie drgnęła. Łomot dochodził zza drzwi piwnicznych. Stukanie nie odbywało się jednak bezpośrednio za nimi, tylko gdzieś głębiej. I zaraz krzyk. Nieludzki, głuchy, krzyk wściekłości. W jednej ręce trzymała kij, który wzięła z półki w sionce, w drugiej płonącą świeczkę na drewnianej podstawce. Małgorzata i Kazimierz nie mieli w domu elektryczności.

Otworzyła drzwi puściła się schodami w dół. Nie była specjalnie wysoka, ani zbyt mocno schorowana, toteż przejście kilku metrów nie sprawiło jej dużego wysiłku.

- Gdzieś się schował, zły duchu ty ? - krzyknęła w mrok poza aurę płomienia. Odpowiedziała jej jednak cisza. Cisza, która ją niepomiernie zirytowała. - Choć do matki, byłeś niegzecny...

Znowu cisza. Małgorzata zrobiła kilka kroków naprzód. Piwnica pod ich domem była znacznie większa, niż by się mogło wydawać. Kiedyś tak budowali. Dzieliła się na kilka większych pomieszczeń. Wszędzie zaduch i pełno wilgoci, a teraz na dodatek zimno.

- Chodź do matki, mówię, bo obiadu nie dam ! - Małgorzata, tak samo silnie, jak za pierwszym razem, krzyknęła w ciemność. Tym razem jednak, jakby w odpowiedzi rozległ się szelest. Nagle, coś chwyciło ją silnie za łydki i unieruchomiło. Poczuła, że gryzie ją w nogę i uderzyła kilka razy na oślep kijem. Usłyszała rzężenie, uścisk szczęk trochę się rozluźnił, toteż kobieta zaczęła uderzać ze wzmożoną siłą. Za każdym razem wyraźnie słyszała głuche "łup", jak przy młócce. Po kilku sekundach, rzężenie zamieniło się w skomlenie, a skomlenie w płacz. Odepchnęła nogą leżący na ziemi kształt, który nie ruszył się jednak z miejsca.

- Tak to się z matką rodzoną postępuje, a wstydź się gówniarzu - jeszcze raz zamachnęła się kijem, tym razem jednak nie uderzyła.

- Wstawaj szatańskie nasienie, przekleństwo boskie, na posłanie, już - dopiero teraz w płomieniu świecy zamajaczyła jej sylwetka syna. Niewysoka, jak ona, pokraczna, jakby nieludzka, tylko diabla. Leżał na ziemi w drgawkach.

- -rusys ze się, cy mam kijem pomóc ? - rzuciła. Chłopak posłusznie przeczołgał się na posłanie ciągle chlipiąc, rzężąc i kaszląc. Położył się i sięgnął po papierosy.

- nie bedzies mi tu kurić, jak mnie nie ma pozwolam... - wymierzyła mu silny policzek, którego trzask, zakończył irytujące rzężenie chłopaka - i wiecej mnie się nie waz psy matce...

Nie usłyszała nic co mogłoby stanowić odpowiedź. Postawiła świeczkę na podłodze, Cienie zaczęły tańczyć po gnijących ścianach piwnicy. Małgorzata popatrzyła na syna i zrobiło jej się go żal. Nie wiadomo skąd poczuła coś w rodzaju obowiązku. Podeszła bliżej do jego posłania i ucałowała w nieforemną głowę.

- pamietaj, ze mamusia i tatuś dla ciebie zawse jak najlepiej... - przycisnęła tę głowę do piersi i poczuła dreszcze targające tym ciałem, niby męskim, a jednak nawet nie człowieczym. Zaraz też zdała sobie sprawę, że synek płacze. Rozczuliło ją to. Przypomniała sobie tę noc, kiedy go rodziła, ten ból i obawy. Sprawdziły się, niestety. Gdy rodziła Lucka miała osiemnaście lat. To Kaziuk, wtedy dwudziestoośmiolatek, ją popsował. Trzeba było żeniaczką zakończyć całe piekło, które potem zrobiła jej matka w domu. Nawymyślała takich rzeczy, że Małgorzata szczerze pragnęła śmierci. Wyklęła córkę bowiem, przekleństwem najstraszliwszym, jakie tylko można - przekleństwem odmieńca. Małgorzata wiedziała dobrze, co ów "odmieniec" oznaczał. Ich dawna sąsiadka miała taką córkę. Tamta to dopiero była. Jedna noga krótsza, druga dłuższa, twarz wykrzywiona, jak w bólach porodowych. Jadwiga, bo tak się nazywała dziewczyna często uciekała matce. Wybiegała jak ją Pan Bóg stworzył na pola, zaglądała do chat i wabiła mężczyzn. Szli prawie wszyscy. Nawet te szczeniaki, co ich ziemia zaledwie trzynaście, czy czternaście wiosen nosiła. Aż w końcu znaleźli Jadwigę chłopy w rzeczce, niby to się utopiła. Pochowano ją na cmentarzu, ale nie minął miesiąc, jak trumnę wykopano. Zwłoki nie zepsuły się ani trochę. Jadwiga krążyła jako upiór po polach, dzieci płakały, mówiono. Wtedy, jak ją wykopali jedna z bab przebiła jej serce kołkiem osinowym, a któryś chłop odrąbał łopatą głowę. "Będzie wreszcie spokój" - mówili.

I w istocie, spokój zapanował na dłuższy czas. W chałupach nie słychać było już płaczu dzieci. Zboża obrodziły, jabłka, ziemniaki, jednym słowem urodzaj.

- ... mamy la ciebie s tatkiem niespodziankę - Małgorzata chciała udowodnić sobie, że ma jeszcze odrobinę matczynego instynktu - ... jesteś juz duży, Lucek, pora zebyś się wyprowadził do własnego domu...

Kiedy wypowiedziała ostatni wyraz, w piwnicy nastało milczenie. Można było rozróżnić delikatne podmuchy wiatru wśród ciszy. Zaraz rozległo się jednak westchnienie, coś jakby cichy jęk. To Lucek próbował odpowiedzieć.

- yyyy...uuuu... - zaczął nieśmiało, patrząc w oblicze matki. Twarz miał zniekształconą, groteskową jak rzeźba w zawilgotniałym drewnie. Przede wszystkim była niezwykle płaska. Nos umieszczony, trochę wyżej niż u zdrowych ludzi, był niemal niedostrzegalny. Gdyby nie dwie głębokie bruzdy po jego bokach zakończone otworami oddechowymi w ciemności nie dostrzegłoby się go. Pod tym krótkim i płaskim nosem znajdowała się dziwacznie rozszczepiona górna warga, pokryta cienkim, nie golonym, białym wąsem. W dolnej szczęce, wysuniętej do przodu, jak u matki nie było prawie zębów.

-... ayyghhh - powtórzył i Małgorzata ocknęła się z chwilowego przypływu czułości. Wstała na nogi, podniosła z podłogi miskę z resztkami jedzenia i poczęła się oddalać ku wyjściu. Przez chwilę czuła za sobą jego sapanie, po chwili rozmyło się ono w szeleście słomy. Chłopak najwidoczniej mościł sobie legowisko, by zaraz zapaść w sen. Ile on spał. Codziennie po parę godzin i w nocy. Wstawał tylko na jedzenie i sranie. Nie mieściło się to wszystko w głowie Małgorzaty.

Wyszła z piwnicy i zamknęła z sobą drzwi. Weszła do kuchni, i na powrót zajęła miejsce na przypiecku. Kafle były przyjemnie ciepłe, nie gorące, ale i nie zbyt chłodne. Wsadziła ręce w kieszenie fartucha, palcami zmacała różaniec i zaczęła modlitwę od początku.

Nie miała pojęcia dlaczego Lucek przeżył tyle lat. Z początku wydawało się, że nawet roku nie pożyje. Wątły był, i jeszcze ta straszna warga połączona jakby z nosem. Stara bartosowa powiedziała, że to przez tę klątwę. Choć w młodości Małgorzata w takie rzeczy niechętnie wierzyła, to jednak po narodzinach Lucka uwierzyła i wiedziała, że wierzyć będzie aż do śmierci. We wszystkie wróżby, te leśne i te co młode panny czyniły na świętego Andrzeja, albo na noc świętojańską.

Nie pamiętała już kiedy zaczęły się te wszystkie nieszczęścia. Zdawało się, że powoli, stopniowo, jak choroba jaka, czy może zaraza, podstępnie, wkradały się w życie całej wioski. Najpierw błaho. A to kury się czasami słabo niesły, a to lis przyszedł i u kogoś wsie kaczki wydusił w obórce. Potem te krowy Piotrowych rozdęło i psy wszystkie dostały wściekilizny, że przyjechali z miasta jakimś specjalnym samochodem i wszystkie wycięli do nogi. To tylko kilka przykładów, w rzeczywistości było ich znacznie więcej, ale Małgorzata nie mogła się jakoś rozeznać, ani umiejscowić ich w czasie. Najgorsze było z tą Brygidą. Tą co się zeszłego lata powiesiła. Mówili później, że nie sama, że ktoś z innej wioski ją dorwał, jakiś młodzian. Wiadomo, pijany, zgwałcił, a potem ,że niby to się powiesiła. Mimo to wszyscy w wiosce właśnie jej małego, jej małego chorego synka za to wszystko winili. Odmieńców zawsze winili za wszelkie zło. Tak uważały, świętej pamięci, matka i babka Małgorzaty i ona sama też.

- Boże, Boże... - westchnęła spoglądając w okno. Wiatr, który wzmógł się nieco, niósł chłodny blask południa.

 

 

 

 

 

 

 

 

II Sklep na wiosce

 

Mańcia Bartosowa stała w sklepie we wiosce. Była kobietą już starą, siedemdziesiąt pięć lat liczyła już sobie, niemniej jednak wciąż pozostawała dziarska, a jak było trzeba potrafiła nawet przyłożyć. Męża straciła dawno temu, zginął pod traktorem. Mańcia nie wstąpiła jednak ponownie w związek małżeński. Jej jedyna córka, Ewelina wyjechała do miasta. Uciekła z rodzinnej wioski i już więcej się nie pokazała. "Ja wam mówię, że ona kiedy wróci, i mnie zabierze ze sobo..." - zwykła powiadać Mańcia. Nic jednak nie wskazywało na to, że jej sytuacja ulegnie choćby najdrobniejszej zmianie na lepsze.

- Pochwalony - odezwał się Kazimierz zamykając za sobą drzwi. Umieszczony tuż nad nimi dzwoneczek zadźwięczał metalicznie i sprawił, że na zapleczu zapanował niewielki ruch. Przynajmniej tak się Kazimierzowi na pierwszy rzut oka wydało.

Sklep był nieduży, raczej średni. Mieścił się w specjalnie zagospodarowanej oficynie w domu Stefana Bartoszewicza. Dom był stary i miejscami odrapany, jakby nikt nie pokwapił się nigdy do jego remontu, otynkowany żółtym barankiem i ogrodzony zardzewiałą siatką. Jedyne co miał porządnego to ogród. Ogród pięknie kwitnący w lecie i doskonale zadbany przez Mańcię.

Wewnątrz pomieszczenia sklepowego panował pewien smutny półmrok. Okno na pół zasłonięte żaluzjami i tekturową reklamą Coca-coli wpuszczało do środka mało światła. Mimo, że było jedyne, to wyglądało, jakby nikt go nie mył przez dobre parę lat. Dzieciaki w wiosce mówiły, że to prawda.

Jak się weszło, od razu po prawej miało się lodówkę wystawową, a dalej półki z wyrobami piekarskimi, przyprawami. Dalej w głębi sklepu, stała dość niska lada, a za nią, przy ścianie, półki z alkoholami.

- Na wieki wieków Kazimierzu... - odezwała się Mańcia Bartosowa wychodząc z zaplecza. - a co sprowadza?

- Na zakupy zem psysedł - Kazimierz uśmiechnął się i stanął przed ladą na szeroko rozstawionych nogach.

- A co podać ? - Mańcia odpowiedziała mu uśmiechem.

- Chliba dwa bohny, mlieka... - stał i rozglądał się po sklepie. Z półki z alkoholami wzrok przeniósł na skuloną w kącie drobną figurę Mańci. Coś jakby martwe wspomnienie ożywiło się naraz w jego pamięci. Wepchnął ręce głębiej w kieszenie spodni, zakaszlał i gapił się dalej.

- jesce cegoś ? - Mańcia zawinęła towar w papier i bazgrała coś ołówkiem na kartce - no co sie tak gapi, ducha zobacył cy co... cos jesce?

- To prawda co ludzie gadajo ? - zapytał nagle.

- a co gadajo ?- Mańcia oderwała głowę od rachunków.

Kazimierz milczał przez chwilę chcąc zebrać myśli.

- Ty dobze Mańcia wis co gadajao - jego spojrzenie i ton były stanowcze.

- To urok Kazimirz, przeklyństwo, rozumis ty mnie? - Mańcia dobrze wiedziała o co chodzi Kazimierzowi.

- Mój dzieciak, a ni zadny psyklyństwo, inny,to inny, ale zawse mój - Jego ton nie stracił na stanowczości.

- To nawet nie cłowiek - Mańcia zbliżyła do niego twarz i wyszeptała - to szatańskie nasienie, kara, rozumis? tza to było za dziwcynami latać i psować, O tym tyz gadajo, Kaźmirz, chocia było bardzo dawno.

- Z tobo było mi dobze, juz później ... - Kazimierz także ściszył głos.

- Bój się Boga, chłopie... mów cygo jesce chces i wynocha - Bartosowa zdenerwowała się na dobre.

- Winiora dwie butelki, herbaty packe i wyndliny jakiejś - Kazimierz oparł się rękoma o ladę i nie spuszczał wzroku z Mańci. Czas sprawił, że częściowo pogodził się z losem. Tak miało być, wola Boska. Mimo to jednak, nie chciał. Lucek to jego pierworodny, jedyny. Dlaczego akurat jemu nie wolno było cieszyć się ojcostwem, dlaczego? Dlaczego występował w biernej roli pana, jak to bywa z psami. Popatrzył w okno i głęboko westchnął. Mańcia tymczasem postawiła przed nim jego zakupy i podliczyła cenę. Na zapleczu rozległ się dźwięk telefonu.

- Razem dwadzieścia jeden i piędziesiąt, a powiem zonce, ze winioro kupuje, powiem... - rzekła.

Kazimierz nie odezwał się. Położył pieniądze na ladzie, zakupy zgarnął w siatkę i odwrócił się ku wyjściu. Dopiero teraz ogarnął wzrokiem całe pomieszczenie i dostrzegł Jędrka Drucisa siedzącego na krześle w rogu i sączącego piwo z puszki. Jędrek był krępym mężczyzną o siwych, przylizanych włosach i ogorzałej twarzy maszynisty. Na kolei jednak nie pracował, zajmował się gospodarką. Miał chyba najbardziej dochodowe gospodarstwo mleczne we wsi. Po tym, jak latem krowy Piotrowych rozdęło, bez wątpienia najlepsze. A i zdrowiem cieszył się dobrym. Starszy syn uczył się na mechanika w mieście, młodszy, jeszcze w podstawowej szkole, ale już się na wszystkim znał w gospodarstwie.

- Pochwalony Andzeju, nie zauważył ja ciebie - Kazimierz wyciągnął w kierunku znajomego rękę.

- Witajcie Kazimierzu - odrzekł Jędrek - jak zdrowie?

- Człek juz stary, i pogoda nie słuzy, jak jakuś katar i kaszel złapałem w jesieni tak o i dotąd tsyma.

- A u doktora nie byliśta? Warto by sie przejść jak nie. - Jędrek podniósł się z krzesła i wyprostował na nogach.

- Nie był, nie był, Małgosia godojo ze samo psejdzie, poi mnie miodom i lipowy kwiatom, jak zawse, za stary ja na doktorow...

- Już tam Kazimierz za stary, pójdziemy? - Jędrek wskazał wyjście - z Bogiem Bartosowo!

- Z Bogiem, z Bogiem ... - odrzekła Mańcia zza lady - A Kazimierzu! - dodała po chwili. - A powiedz zonie, zeby psysła na kółko różańcowe, tyle juz jej nie ma...

- Powiem, powiem - odrzekł Kazimierz zamykając dzrzwi. - Z Bogiem... - wyszeptał do siebie, kiedy byli już na zewnątrz z Jędrkiem.

- Sie szykuje sroga zima - zagadnął Jędrek.

- Jaka by nie była... - Kazimierz nie patrzył na niego - już powoli umierać przyjdzie, niedługo...

- Niech Kazimierz tak nie gada, nie tą, ale i pięć następnych, jeszcze Kazimierz przeżyje.

- Gadaj zdrów... - przerwał mu gwałtowny atak kaszlu.

- Koniecznie do doktora, koniecznie, ja mówię, że też do tej pory, Kazimierz nie poszedł, przecież to może być nawet gdzie jakie zapalenie płuc, albo inne cholerstwo, niech Kazimierz wsiędzie kiedy w autobus, albo się z kim zabierze i skoczy do miasta.

- Tyle jus lat w mieście nie był, ze scyze powiem, ze sie bojam jechać, to nie dla mnie...

- Dla Kazimierza, dla Kazimierza, dla Kazimierzowego zdrowia przede wszystkim... a jak tam się miewa szanowna małżonka ? - Jędrek zmienił temat.

- Jak to baba, sie zondzi w chałpie,ksycy, jak więcej wypije, ale zreć da, gaci wypierze, a i tez stara juz...

- A zdrowa ? - Jędrek roześmiał się ukazując rząd zębów, w którym wyróżniały się centralnie z przodu dwa złote.

- Zdrowa... - Kazimierz przysiadł na ławce przed sklepem - moze winiora wypijem, jak do domu doniosę to gotowa schować.

- No dobra - Jędrek nie zdradzał zniechęcenia.

- Cienkie tera te winiory robią - Kazimierz po chwili ciszy, otworzył zębami butelkę i pociągnął łyk.

- Tera nie wolno siarki dodawać, to i cienkie, sie pije co jest...

- Naprawde, nie wolno siary?

- Już dawno, podobno szkodliwa dla zdrowia, wątrobę wypala.

- Kazdy alkohol wypala, a zwłasca wątrobę...

- Widać ten z siarką, bardziej, niestety - Jędrek pociągnął łyka - nie ma to jak wino na mrozie, jeszcze wiśniowe na dodatek... a jak tam Lucek?

- A jak ma być ? - Kazimierz czuł się zmęczony tematem - siedzi w piwnicy... niech siedzi.

- We wiosce różnie gadajo - Jędrek wysmarkał nos w garść i wytarł ją o kupkę śniegu leżącą na ławce, tuż obok.

- Wiem, co gadajo ?

- A różnie, że czas mu już niechybnie, nastał.

- Jak to ?

- Ano tak to, zaprowadźcie go do starej leśniczówki i będzie problem z głowy.

- On jesce mały...

- Mały, mały... inny, to wam sie wydaje, że mały; przecie kwadrans nie minął jak mówiliście, że już wam do śmierci rychło. Wy starzy Kazimierzu, a on dorosły.

- Tak... - w głosie Kazimierza dźwięczała pogarda - jeść sam umie, ale zrobić to co innego...

- Czy ja mówię, że nie będziecie mogli go odwiedzać? - Jędrek przechylił butelkę i wziął łyka - Będzie tylko tam mieszkał, z dala od wioski, już się nikt nie będzie czepiał, że to komuś kury się nie niosą, albo że sztachety komuś z płota ukradli, nikt nic nie będzie gadał...

- A jak go zostawimy ?

- O nie Kazimierzu, dzieciak dzieciakiem, a obyczaj obyczajem, nie możecie go dłużej u siebie trzymać. Poradzi sobie. Przecież tam nie wieje, w niekktórych oknach nawet są szyby. Dacie mu koce, ciepłe kożuchy, będzie zbierał sobie chrust, palił w kominku, albo po prostu rozpali sobie ogień na środku pokoju. Będzie mu tam lepiej niż w tej brudnej, wilgotnej piwnicy u was w domu.

- Nie jest mu pseciez tak źle...

- Nie jest... - Jędrek zaczerpnął powietrza - a czy ja mówię, że jest, może i nie jest źle, ale zrozum Kazimierzu - jego głos przybrał drgający ton - klątwa, jest klątwą, myślisz, że nikt nie wie, myślisz, że nikt w wiosce już nie pamięta ?

- Nie wiem...

- Pamiętają, niektórzy nawet zbyt dużo... - Jędrek odwrócił twarz od rozmówcy i popatrzył na pola - siła złego o waszym domu gadają, mówię jak przyjaciel, przecie ja nikogo nie chce tu nie wiem... zabijać, broń mnie Panie Boże, ale klątwy, nie są rzeczami dla jednej, albo dla dwóch osób. Prawdziwe klątwy mam na myśli, nie takie z bajek, jak kogoś w wiosce dotyka klątwa to i cała wioska nie ma później spokoju przez wiele lat.

- To czemu od razu nie kazali go zabić ?

- Kazimierzu... co też Kazimierz gada? zabić ? nikt tu nie mówi o zabijaniu, a już ja na pewno nie; mówię tylko, że klątwa to straszna rzecz i powinniście z Małgorzatą być wdzięczni, że cała wioska chce rozwiązać ten problem, w tej leśniczówce naprawdę nie jest tak źle, dla samotnika jak znalazł.

- A prąd jest? ciepła woda jest ?

- A czy w waszym domu jest?

- Nie ma...

- No widzicie Kazimierzu, nie ma... prąd i ciepła woda, nie są niezbędne do życia.

- w sumie tak...

- W sumie, nie ma co rozpaczać Kazimierzu, każdy na twoim miejscu zrobiłby co musiałby zrobić, im szybciej, tym lepiej, dobrze radzę ?

- A jak nie, to co ? - Kazimierz bezwiednie zadał pytanie po raz drugi.

- A jak nie, to sami go zaprowadzim.

- czyli kto ? - zapytał ze strachem w głosie.

- Weźmiemy kilka chłopa, pójdziemy do was, Lucjana za karmany, na furmankę i w las.

- Nie mozeta...

- Możemy, możemy i wywieziemy, jak sami tego nie zrobicie, nie chce żeby i mnie w lato krowy rozdęło, jak u Piotrowych zeszłego roku...

- to nie jego wina... - w oczach Kazimierza zaszkliły się łzy.

- Jego, nie jego, w każdym razie jak go nie będzie to przestaną gadać.

- ale to nie jego wina, on ciągle w tej piwnicy, chcieli żeby go zamknąć to zamknęliśmy, chcieli zeby świata nie widział Bozego zamknęliśmy, nie pokazywali nikomu, broń Boze co by na zewnąc wychodził kiedy, on od małego w zamknięciu...

- Kazimierzu, Kazimierzu... - Jędrek pociągnął z butelki to co zostało na dnie - myślisz, że mnie nie ciężko ? myślisz że co tera w gospodarce jak przed wojną ? Ja nie pamiętam jak wtedy było, jeszcze mnie moja matka się nawet nie spodziewała wtedy, mamy dwudziesty pierwszy wiek Kazimierzu, trza walczyć o swoje, harować, tracić zdrowie, dobrze tobie gadać, jak już dawno gospodarkę rzucił i z renty żyje...

- Ale co z tego ? - zapytał Kazimierz udając, że nie wie o co chodzi Andrzejowi.

- To z tego, że wsie ludzie we wiosce, co gospodarzą; tak samo... nie ma pieniędzy Kazimierzu, a roboty jest dużo, i nikt nie chce, żeby dorobek całego życia przepadł w ciągu jednego sezonu, przez jakąś klątwę...

- Klątwę... - Kazimierz wstał z ławki i otrzepał spodnie.

- Klątwę, Klątwę Kazimierzu - Jędrek także wstał i skierował się w przeciwną stronę. - wierzę, że sami go wywieziecie, cała wioska wierzy i cała wioska czeka.

- Niech sobie czeka - głos Kazimierza był cichy, Jędrek go chyba nie słyszał.

- Kiedyś cierpliwość się wyczerpie, z Bogiem Kazimierzu.

Odwrócili się bez słowa i poszli w przeciwnych kierunkach. Jędrek w kierunku sklepu, z którego wyszedł, a Kazimierz szosą w kierunku kościoła.

Kościół był średni, murowany z jedną wysoką, jednak sprawiającą wrażenie krępej, wierzą. Do wnętrza prowadziły ogromne, drewniane drzwi. Kazimierz często zastanawiał się co by to było, żeby któregoś dnia drzwi wypadły z framug i przygniotły wiernych na mszy. Wizja złamanych kości, krzyku i zbitej masy ludzkiej szamoczącej się w popłochu wydawała mu się czasem nawet zabawna. Nie wiedział dlaczego. Widocznie, tak już być musiało. Wszyscy ludzie mają podobnie, tylko nic o tym nie mówią, bo myślą, że to nienormalne i jednocześnie jedyne w swoim rodzaju, jedyny skarb.

Kazimierz postanowił wracać do domu. Minął kościół nie przeżegnawszy się. Jak świat światem żegnał się przed kościołem. Ale tym razem miał dość. Nie śmiał przyznać się sobie do tego, że w głębi duszy złorzeczy Bogu. Ręce trzymał opuszczone. Czuł rozsadzający go od wewnątrz bunt, przeciwko ogółowi norm przyjętych przez ten świat. Sam jeden, z butelką wina, paczką herbaty, kilkoma bochenkami chleba i kawałkiem słoniny zawiniętej w szary śniadaniowy papier szedł zbuntowany do przodu. Absolutnie wszystko co pragnęło go otaczać owinęło się w paskudną szmatę ludzkiego gadania i całej pieprzonej historii tej ziemi. Drzewa, płoty, zagrody, stodoły, okna, wszystko było przeciw niemu.

Tuż za kościołem przystanął. Wyciągnął z reklamówki butelkę wina i odczekawszy kilka sekund rzucił ją do rowu przy drodze. Odwrócił się i wstąpił na pokrytą teraz śniegiem żwirówkę. Poczuł skrzypienie białego puchu pod podeszwami butów.

 

 

 

 

 

 

III Ewelina i Zenon

 

Ewelina Bartoszewicz była pewna, że wie czego chce, i że to czego chce będzie dla niej dobre. Dlatego też kiedy tylko skończyła osiemnaście lat uciekła z domu. Dziwna była, we wsi gadali, że wariatka. Podobno ktoś tam widział jak brała leki od głowy i gadali też, że chodziła do tego Lucka, tego odmieńca, oddawała mu się. Kochała wielki świat, który otwierał się przed nią na końcu szosy. Jeszcze jak mieszkała z rodzicami jeździła do miasta, kiedy tylko mogła. Sprawiało jej to wielką przyjemność.

W mieście chodziła do zawodówki krawieckiej, ale to nie było to. Najczęściej po szkole nie miała zbytnio czasu spacerować. Autobusy do jej wioski jeździły rzadko i o dziwnych porach, tak że jeśli nie zdążyło się na jeden, drugi odjeżdżał dopiero za parę godzin, a matka Eweliny, nie lubiła kiedy córka wracała po nocy. W ogóle Mańcia popadała w konflikty z córką bardzo często. Nie rozumiały się do końca po prostu. Ewelina była żądną wrażeń nastolatką, upartą w swoich marzeniach, a Mańcia klasyczną kurą domową, nie wystawiającą prawie nigdy, nawet koniuszka własnego nosa poza wioskę. Jej mąż, Stefan, był człowiekiem przedsiębiorczym i nie dość, że prowadził nieźle prosperujące gospodarstwo, to jeszcze otworzył sklep. Ożenił się z nią właściwie to z musu. Jako młodzieniec był pod ogromnym wpływem matki. Wydawało się, że gdyby kobieta powiedziała choć słowo, on odrąbał by sobie rękę, albo skoczył w ogień. Tak samo kazała mu ożenić się z Mańcią. Wiedziała, że będzie im razem dobrze. Bo i było. Mańcia dbała o męża i o dom, on dbał o żonę i rodzinę. Zginął jeszcze przed wyjazdem Eweliny. Pod traktorem.

Kiedy Ewelina wyjechała Mańcia nie przejęła się zbytnio. Córka pisała i to dość często; że mieszka u koleżanki, że ma pracę w rozlewni soków, że żyje jej się dobrze i nie potrzebuje pomocy. W miarę upływu czasu jej listy przychodziły jednak coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestały przychodzić. Tylko czasami na święta, albo na Wielkanoc coś przysłała. Zapewniała matkę, że wszystko w porządku, i że na pewno kiedyś ją odwiedzi.

Wszystko, przez tą elegancką kobietę, która pewnego majowego popołudnia zaczepiła Ewelinę na ulicy. Zapytała się czy dziewczyna nie chciałaby zostać modelką i zaprosiła ją na sesję próbną. Ewelinie wydawało się, że trafiła do raju. Oto jej największe marzenie, o wielkomiejskim życiu stało przed nią otworem. Zgodziła się, co miała do stracenia? I najważniejsze, że propozycja nie była czysto hipotetyczna. Następnego dnia Ewelina znalazła się na sesji. Wszyscy ci ludzie, luksusowe ubrania, to wszystko upajało ją w pewien sposób. Nieznajoma kobieta, która zaczepiła ją na ulicy zeszłego popołudnia okazała się szefową renomowanej agencji.

Ewelina rzuciła pracę w rozlewni soków. Podpisała kontrakt.

Potem żyło się jej jak w bajce. Dostała wreszcie to czego chciała, mogła robić to o czym marzyła i to, co kochała.

Czar ten prysł jednak po upływie kilku lat. Jako znana w wyższych sferach modelka, stała się najpierw narzeczoną, a następnie żoną bogatego biznesmena, Zenona Karczewskiego. Był to mężczyzna po czterdziestce, z brzuchem i pierwszą siwizną. Mimo to szlachetne rysy twarzy i postawa sprawiały, że wydawał się całkiem przystojny.

Tak właściwie to on zaczął ich znajomość. Działał zresztą bardzo otwarcie i Ewelina, mimo wielu wątpliwości zdecydowała się przyjąć jego oświadczyny.

Nie wiedziała dokładnie czym Zenon się zajmuje. Stanowił jednak osobę niezwykle poważaną w środowisku biznesmenów i to przemawiało ogromnie na jego korzyść.

Dopiero kilka miesięcy po ślubie wszystko zaczęło się sypać. Przede wszystkim praca przestała sprawiać jej taką satysfakcję, jak kiedyś. Już nie tak łatwo dogadywała się z tymi wszystkimi ludźmi. Interesy Zenona szły także coraz gorzej. Zaciągnął wiele kredytów, jakieś przedsięwzięcia okazały się totalną klapą.

Któregoś jesiennego dnia znaleziono jego samochód w rzece. Zenon siedział za kierownicą, miał dziurę w czaszce. Śledztwo wykazało jego powiązania z jakąś grupą mafijną. W rzeczywistości był ich wiodącym partnerem w przemycie narkotyków.

Dla Eweliny świat rozsypał się na kawałki w ciągu zaledwie paru tygodni. Przeżyła ciężkie załamanie nerwowe. Ca...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl