[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jakub CzarnY

97.
PAN SAMOCHODZIK I…
CASTRUM DOLORISWSTĘP

Dzwony biły od samego rana.

Znać było, że znacznego chowają szlachcica i okolicy całej opiekuna.

Ruszyliśmy tedy rodziną na godzinę szóstą wieczór do kościoła, by pożegnać JO pana ordynata Szczepana Mieszkowskiego herbu Jastrzębiec, w domu tylko psa naszego, Burka, ostawiwszy, by bydlę, chociaż dobre i bardzo łowne (raz samemu z nim tylko na polowaniu będąc, piętnaście kuropatw ustrzeliłem, co mi się nieczęsto zdarza), jednak od człowieka niższym będąc, świętego przybytku nie plugawiło.

Przed kościołem ludzi liczba tak wielka była i tak ustrojonych, że gdyby to obcokrajowiec obaczył, co się już nieraz po miastach większych zdarzało, mógłby pomyśleć, że to nie pogrzeb, ale ślub odprawujemy. Przeczyć temu mogły jedynie kiry z okien pozwieszane.

Powietrze pachniało świeżą sośniną, której wielką obfitość pachołki w lesie nacięły i kościół nią ustroiły, ku zmarłego większej chwale.

Grzmieć poczęły działa i do kościoła weszliśmy.

Najpierw księży tuzin, co miał mszę odprawować, potem szlachta najznaczniejsza, potem my, włościanie, wreszcie mieszczaństwo a chłopi. Zaczerwieniło się w kościele od kontuszy. Pięknie to wyglądało w świec blasku, które po całym kościele porozstawiano, by większej uroczystości obrzędom pogrzebowym dodać. Usiadłem w ławce dziesiątej i ciekawie ku ołtarzowi spoglądałem, przed którym castrum doloris, albo też zamek boleści urządzono.

Był tam baldachim z czerwonego sukna, po którego bokach kopiję i miecz, i zbroję zmarłego ustawiono. Na katafalku spoczywała trumna z JO panem Mieszkowskim gwoździami zawarta, jako że od śmierci JO parę miesięcy już minęło. U stóp trumny przybito jego portret trumienny i klnę się na Boga, że malarz z miasta dobrze swą robotę wykonał!

Patrzył na nas wszystkich pan Szczepan Mieszkowski jako żywy. Chudy i żylasty, z wąsem krótkim, a jednak siłę jakowąś w sobie posiadający, która od razu z oczu i twarzy mądrej ku patrzącemu biła. W szubie najlepszej z gronostajowymi wyłogami i kontuszu ze złotymi guzikami wspaniale zaiste się przedstawiał. Wokoło trumny, to jeszcze tylko dodam, kwiatów multum i świec wiele poustawiano, a u stóp katafalku tarcza stała z herbem zmarłego, czyli Jastrzębcem na niej wyrytym.

Naraz msza się rozpoczęła, a śpiewał nie chór z parafii naszej, ale kapela na tę okazję z miasta sprowadzona, tak że JO, jeśli na nas z góry spoglądał, cieszyć się musiał, że tak się o nim tu na ziemi pamięta. Gdy ksiądz ewangelię przeczytał i wszyscyśmy, oprócz chłopstwa, posiadali, wyszedł na ambonę kapelan, któren razem z panem Mieszkowskim wojny odprawował i począł przewagi jego wojskowe wszystkim przypominać, szczególnie o tym prawiąc, jak w niedawnej pod Chocimiem z Turkami potrzebie życie swoje młode oddał w szarży husarii pana hetmana Jabłonowskiego na pohańca udział biorąc. Pięknie ksiądz kapelan to opowiedział, jak przez Turczyna w głowę śmiertelnie ranionym będąc, gdy ciało jego w zbroję odziane, koń jeszcze po ziemi ciągnął, dusza pana Mieszkowskiego już w niebie ze św. Piotrem się witała i zaciąg do pułków św. Michała Archanioła czyniła. Popłakaliśmy się wtedy wszyscy. A tak mocno, że płacz nasz salwy armatnie zagłuszył, które się wtedy na dworze ozwały. „Bodajby wszyscy jej synowie Ojczyznę tak swoją jak on kochali!” - zakrzyknął na koniec ksiądz kapelan, a my mu w odpowiedzi, by pokazać, że się z jego słowami zgadzamy i miłość, a cześć naszą dla Polski i zmarłego wyrazić, porwaliśmy się z krzeseł, szabel, z chrzęstem wielkim, z pochew dobyliśmy i w górę wznieśliśmy ostrza nagie to płacząc, to okrzyki pochwalne wznosząc.

Wtem, jak to jest na pogrzebach żołnierzy zacnych zwyczajem, przez kościelną bramę, pomiędzy ławkami, niczym wicher wpadł do kościoła jeździec cały w zbroję lśniącą odziany, ze skrzydłami husarskimi w pędzie turkoczącymi, z kopią jak do szarży na wprost skierowaną. Pośród kopyt stukotu, pośród zbroi chrzęstu, pośród panów braci okrzyków przebiegł jeździec nawę i z całym pędem w tarczę kopią uderzył, krusząc ją, a samemu z konia spadając i hałas wielki uderzeniem stali o posadzkę kamienną czyniąc. Podbiegli zaraz pachołkowie, by konia zabrać, kopii resztki zamieść, a rycerzowi wstać pomóc. A spieszyć się musieli, bo już następny husarz przed kościołem do szaleńczej jazdy się gotował.

Gdy się to widowisko, ku wielkiemu całego w kościele towarzystwa nieukontentowaniu, zakończyło (pięciu jeźdźców jechało, dwóch z nich pijanych, jeden w ławkę kopią trafił, krzywdy nikomu na szczęście nie czyniąc), msza dalej swym torem poszła, a gdy się skończyła, ruszyliśmy wreszcie na cmentarz, by w rodzinnym grobowcu doczesne szczątki pana Mieszkowskiego złożyć.

Na koniec wszyscy razem odmówiliśmy Requiescat... i pospieszyliśmy do dworu zmarłego, gdzie jego syn stypą nas podejmował. Każdy mu, wchodząc żal swój szczery z powodu ojca śmierci okazywał, a potem szedł przez dwór ku ogrodowi, gdzie czekały nas stoły od mięs, ciast i pieczystej dziczyzny uginające się, jakoż i butelek wiele miodów najprzedniejszych, wódek (pośród nich moja ulubiona „złota woda” się znalazła) i piwa wybornego. Im bliżej północy, tym zabawa weselszą była, co i rusz ktoś wznosił toasty ku czci zmarłego, kapela grać poczęła, śmiechy i rozmowy, wesołe, zapewne od napitków przednich, mocy nabrały.

Zaraz też ci, co już podpili zdrowo za łby się brać poczęli, szable w ruch poszły, krew się polała, z czego gościom na stypę proszonym kontuzja, a gospodarzom wstyd i kłopot, jakoż i pięć stołów poprzewracanych, o zastawie stołowej pobitej i szybach w drzazgi rozniesionych nie wspominając.

Nadeszła wreszcie północ, dzwonem z kościoła i zegarów biciem głośnym w domu obwieszczona, a z nią mistrz fajerwerków ze stolicy sprowadzony robotę swą rozpoczął. Zaraz też na ciemnym niebie rozbłysnęły wzory takie, jak na szybach w zimie mróz pędzlem swym maluje: kwiaty, drzewa, fontanny blasku w kolorach wszelakich. Staliśmy, w niebo spozierając, a mnie z nagła myśl taka naszła, że życie ludzkie, jako ten ogień sztuczny. Leci z hukiem w górę, na chwilę rozbłyska, żeby po chwili zniknąć i proch, a dym po sobie pozostawić.

Około godziny trzeciej spać przyszła pora, jako że z rana na polowanie wstać trzeba było, które urządzono, by gościom co z daleka zjechali czas do następnego wieczora zszedł szybko. Bo nie tylko na pogrzeb pana Mieszkowskiego przybyli, ale i na kuzyna jego ze wsi pobliskiej, któremu się w tym samym czasie zmarło, a pogrzeb jego na jutro wieczór naznaczono. Uroczystości połączono, by na fatydze ludzi, którzy z całego kraju do wsi naszej przybyć musieli, oszczędzić.

Z anonimowego pamiętnika szlacheckiego, obejmującego lata 1665 - 7690, zapis pochodzi z czerwca 1674 roku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZAGADKA UKRYTA W DOKUMENTACH AUKCYJNYCH * SZYBKI POWRÓT * LIST OD NINY * PAN TOMASZ SIĘ STARZEJE * WZORCOWY POŚREDNIK MILCZY JAK ZAKLĘTY * NA LAZUROWYM WYBRZEŻU * KARTECZKA W DOMOFONIE * CO OZNACZA SKRÓT VM?

Nie zdążyłem jeszcze zdjąć lekkiej kurtki, która miała mnie chronić przed wyjątkowym jak na czerwiec porannym chłodem, a już w progu mojego gabinetu na końcu korytarza stał pan Tomasz z naręczem dokumentów.

- Masz chwilkę? - zapytał ze zmartwioną miną.

- Oczywiście, szefie, dla pana zawsze... Napije się pan herbaty?

- Zrób mi kawę. I sobie lepiej też. Mamy zagadkę do rozwiązania. Tak mi się przynajmniej wydaje...

Zaparzyłem mocną „sypankę”, o której wiedziałem, że jest jednym z ulubionych napojów Pana Samochodzika i zasiedliśmy przy moim biurku. Pan Tomasz położył przed sobą ryzę dokumentów i westchnął ciężko.

- Co tam pan ma? - zapytałem.

- Dokumenty z domów aukcyjnych w Warszawie...

- Zauważył pan jakieś nieprawidłowości?

- Właściwie nie, ale mam dziwne przeczucie, że coś jest w sprawie nie tak...

- Panie Tomaszu, nie nadążam za panem! W jakiej sprawie? Co mają z tym wspólnego domy aukcyjne? I co jest nie tak?

- Ach, te moje przyzwyczajenia! - uśmiechnął się pan Tomasz. - Czasami rozmyślam o czymś długo, a potem rozmawiam z kimś o tym temacie tak, jakby on myślał o nim tyle, co ja i tyle samo wiedział, a potem mówię o czymś głośno pozornie bez sensu... Otóż, przez ostatni miesiąc niewiele się działo i postanowiłem dokładniej przyjrzeć się, kto i co kupuje w naszych galeriach, żeby być na bieżąco w sprawach rynku sztuki... Na pierwszy ogień poszły warszawskie domy aukcyjne...

Zauważyłem, że w marcu ktoś kupił pewien barokowy portret trumienny. Jestem pewien, że osoba, która go posiada, nie sprzedałaby go za żadne skarby, nawet wtedy, gdyby zmusiła ją do tego sytuacja finansowa.

- Co to za obraz?

- Portret trumienny. Przedstawia Szczepana Mieszkowskiego herbu Jastrzębiec. Namalowano go w 1674 roku.

- A kto by go nie sprzedał za żadne skarby?

- Potomek Szczepana, pan Adam Mieszkowski herbu Jastrzębiec.

- Zna pan nazwiska sprzedawcy i kupującego?

- Sprzedający to niejaki... - pan Tomasz zerknął do papierów - ... Jan Kowalski, a kupujący nazywa się Thomas Schmidt.

- Myśli pan, że ktoś sfałszował obraz i wystawił kopię na aukcję?

- Nie wiem - pan Tomasz łyknął kawy, skrzywił się, odkaszlnął i przejechał językiem po zębach. - Fusy, ohyda! - skrzywił się na chwilę, ale szybko wrócił do przerwanego wątku. - Nie wiem, kto i po co sprzedał ten obraz i czy to na pewno o ten sam obraz chodzi, ale coś mi tu, za przeproszeniem, śmierdzi... Może pojedziesz do pana Mieszkowskiego i zapytasz, czy sprzedawał obraz temu Kowalskiemu? Mieszka w starym dworku niedaleko Warszawy. Ja w tym czasie zadzwonię do mojego kolegi z domu aukcyjnego i spróbuję wyciągnąć z niego więcej informacji o Kowalskim i Schmidtcie.

Wciągnąłem na grzbiet kurtkę i ruszyłem do wyjścia.

- Jak będziesz rozmawiał z Mieszkowskim - zatrzymał mnie w drzwiach przełożony - to pozdrów go ode mnie. I nie sądź po pozorach. Pan Adam jest trochę... - szukał przez chwilę odpowiedniego słowa - ...staroświecki...

- Co pan przez to rozumie? - zapytałem zdziwiony.

- Przekonasz się, kiedy go zobaczysz - uśmiechnął się łobuzersko pan Tomasz. - Będziesz miał niespodziankę...

Wiedziałem, że szef będzie milczał jak grób i nawet nie próbowałem wyciągnąć z niego czegoś więcej. Wsiadłem do wehikułu i ruszyłem pod adres, który zapisał mi na karteczce.

Nie dane mi jednak było dojechać na miejsce. Kilka kilometrów za Warszawą odezwała się komórka. Dzwonił Pan Samochodzik.

- Wracaj natychmiast do ministerstwa! - w jego głosie słychać było podniecenie.

Spojrzałem na mapę.

- Jestem już niedaleko dworku Mieszkowskiego, szefie... - powiedziałem. - Wrócę za trzy godziny i wtedy mi pan powie... - odrzekłem, bo spodziewałem się, że szef wzywa mnie z powrotem w jakiejś błahej sprawie, a byłem już naprawdę blisko celu wyprawy.

- Jak chcesz - powiedział. - Zaraz odłożę słuchawkę, ale zanim to zrobię, powiem dwa słowa. Zobaczymy, czy zawrócisz...

- Nadstawiam pilnie ucha, panie Tomaszu - powiedziałem trochę żartując.

- Fundacja VM - rzekł tryumfalnie Pan Samochodzik, a mnie już nie było do śmiechu.

Gwałtownie zawróciłem w stronę Warszawy. Po godzinie wbiegałem po schodach ministerstwa, a po minucie otwierałem drzwi gabinetu pana Tomasza.

Najpierw pomyślałem, że szef gdzieś wyszedł. Dopiero po chwili dostrzegłem nogi odziane w szare skarpetki i staromodne buty wystające z wnęki, w której znajdował się regał, gdzie mój zwierzchnik przechowywał korespondencję. Zajrzałem tam. Pan Tomasz na czworaka grzebał w papierach leżących na ziemi, pod najniższą z półek.

Cała korespondencja była poukładana chronologicznie. Najwyżej leżały listy, które przyszły do Pana Samochodzika w ostatnim miesiącu. Potem na każdym z dwunastu poziomów regału układał przesyłki z każdego kolejnego miesiąca. Każdego roku, 2 stycznia robił wielkie porządki. Wyrzucał niepotrzebną już urzędową korespondencję, rachunki i ulotki, ważne dokumenty ministerialne zaś przesyłał do archiwum, a do domu zabierał listy prywatne.

- To ty, Pawle?! - zapytał nie przestając szperać w papierach.

- Zdobył pan nowe informacje o Fundacji VM? - zapytałem palony ciekawością.

- To ty - odpowiedział na to szef. - Poczekaj jeszcze chwilkę... Muszę coś znaleźć... Czuję, że jestem blisko.

Usiadłem na krześle przed jego biurkiem i nerwowo bawiłem się długopisem. Rysowałem litery VM, ramy obrazów i spirale.

- Eureka! - wykrzyknął nagle pan Tomasz i wstał z czworaków. Był trochę rozczochrany, ubranie miał w nieładzie, a okulary przekrzywione, ale promieniał radością, którą widziałem u niego zawsze, gdy rozwiązał jakąś trudną zagadkę. W ręku trzymał gęsto zapisaną kartkę papieru. Ogarnął się i znów był eleganckim starszym panem. Zasiadł za stołem i wypił kilka łyków zimnej herbaty ze szklanki stojącej na biurku.

- Zadzwoniłem do mojego kolegi w domu aukcyjnym - przeszedł od razu do rzeczy. - Studiowaliśmy razem historię sztuki. Zna się naprawdę dobrze na polskim baroku...

Spojrzałem na niego z wyrzutem, by zawczasu powstrzymać go od wygłaszania wykładu. Pan Tomasz złapał aluzję.

- Zatem do sedna sprawy. Thomas Schmidt nie kupił tych portretów dla siebie. Na fakturach widnieje dopisek: „w imieniu Fundacji VM”.

- Ma pan ich adres!? - wykrzyknąłem, czując, jak krew uderza do głowy i opanowuje mnie euforia.

- Spokojnie... Przecież mówię, że to tylko dopisek. Mój znajomy powiedział, że Schmidt to znany pośrednik w handlu dziełami sztuki. Bardzo uczciwy, bardzo pryncypialny i zupełnie nieprzekupny. Kolega twierdzi, że na pewno nam nie powie, kto go wynajął, żeby kupił obrazy. Ma biuro blisko Dorotheum w Wiedniu.

- Jadę tam! - zerwałem się z krzesła.

- Poczekaj! Umówiłem cię z nim na jutrzejszy wieczór - pan Tomasz się uśmiechnął.

Przysiadłem z wrażenia.

- Zgodził się coś powiedzieć?

- Przystał na spotkanie, ale czy coś powie, to zależy od ciebie... - szef był zadowolony, że jego informacje zrobiły na mnie takie wrażenie. - Teraz druga wiadomość...

- Ma pan coś jeszcze?! - byłem zszokowany, jak szybko posunęło się śledztwo w ciągu godziny od naszego poprzedniego spotkania.

- Kiedy skończyłem rozmawiać z panem Schmidtem - Pan Samochodzik zrobił minę, jakby miał wyjąć za chwilę królika z szuflady swego starego biurka - olśniło mnie! Skleroza zwolniła swe kleszcze i przypomniałem sobie, gdzie już widziałem nazwę Fundacja VM!

- Tego pan szukał w starych listach?

- Tak. Rzuć, proszę, okiem - podał mi trochę zakurzoną kartkę. - Wiesz, że Nina do mnie ciągle pisze... Ona tak pięknie opowiada o Syberii... To jej list sprzed roku.

Ninę Wołgę, byłą agentkę Interpolu, a obecnie szczęśliwą mężatkę, poślubioną angielskiemu geologowi z Oxfordu, i historyczkę zajmującą się badaniami nad działalnością polskich zesłańców, poznaliśmy podczas poszukiwań zaginionych rozdziałów „Lalki” Bolesława Prusa. Pan Tomasz, który był na Syberii kilkadziesiąt lat temu darzył tę krainę szczególnym sentymentem, a Nina, która dzięki tym listom odkryła w sobie talent literacki, opisywała mu wszystkie miejsca, w których bawiła.

List, trzymany przez mnie w dłoniach dotyczył Irkucka. Przebiegłem tekst wzrokiem, ale nie znalazłem w nim wzmianki o Fundacji.

- Najciemniej jest pod latarnią co Pawle? - pan Tomasz patrzył na mnie z szelmowską miną. - Zajrzyj na drugą stronę.

Zrobiłem jak mi radził.

Na odwrocie, wydrukowana do góry nogami w stosunku do listu, znajdowała się błękitna pieczątka z napisem „Fundacja VM”, pod nią zaś był adres.

- Lazurowe Wybrzeże? - rzekłem zdziwiony regionem, w którym znajdować się miała siedziba Fundacji.

- Na to wygląda. Jutro rano wyruszasz w służbową delegację. O dziewiętnastej spotkasz się z Thomasem Schmidtem. Potem prześpisz się w hotelu... Nie rób takiej miny... Już ci zrobiłem rezerwację. Jeśli jej nie wykupisz, narazisz ministerstwo na straty... A pojutrze z samego rana wyruszysz na Lazurowe Wybrzeże.

- Nie jedzie pan ze mną?

- Chętnie bym wygrzał stare kości w śródziemnomorskim słońcu, ale mam tu na miejscu tyle roboty, że będziesz musiał poradzić sobie sam.

Zmartwiłem się. Ostatnio pan Tomasz prawie nigdy nie wypuszczał się na służbowe wyprawy, a urlopy spędzał w sanatoriach. Podczas rozmaitych śledztw, które prowadziłem samotnie, brakowało mi jego doświadczenia, wiedzy i bystrego umysłu. Traktowałem go trochę jak ojca, więc z przykrością patrzyłem na to, jak starość uniemożliwia mu uprawianie jego ukochanego zawodu detektywa - amatora.

Pan Samochodzik chyba zrozumiał, co mnie trapi, bo powiedział:

- Nie przejmuj się, Pawle... Zawsze możesz do mnie zadzwonić, jeśli jakiś problem cię przerośnie i będziesz potrzebował tęgiej głowy do pomocy. Poza tym jestem czymś w rodzaju kawalerii z westernów, którą wzywa się tylko w ostateczności...

Zaśmiałem się, żeby nie robić mu przykrości, ale poczułem się nieswojo.

* * *

Następnego dnia, kwadrans przed dziewiętnastą, mijałem piechotą okazały budynek Dorotheum przy Dorotheergasse w centrum Wiednia. Bordowe płachty materiału z nazwą domu aukcyjnego powiewały na lekkim wietrze. Na plakatach reklamujących aukcję sztuki nowoczesnej, które rozwieszono w gablotach wzdłuż budynku, widniała reprodukcja obrazu Wilhelma Sasnala, młodego polskiego artysty, którego sztuka robiła furorę na Zachodzie. Zaproszeni w 2006 roku przez pismo „Flash Art” marszandzi i krytycy uznali Sasnala za najbardziej obiecującego młodego artystę na świecie, otrzymał też nagrodę im. Vincenta van Gogha, najbardziej znaczące wyróżnienie artystyczne w Europie, a reprodukowane na afiszu jego słynne już „UFO” zakupiono podczas aukcji w Phillips de Pury&Company za 216 tysięcy dolarów. Teraz estymacja, jak w żargonie aukcyjnego światka nazywano przewidywania co do ceny, jaką płótno osiągnie na aukcji, którą reklamowano na afiszu, wynosiła od 290 do 340 tysięcy dolarów. Chętnie bym wszedł i obejrzał obraz Sasnala i inne dzieła sztuki prezentowane w galerii Dorotheum, ale musiałem pędzić na spotkanie z Thomasem Schmidtem.

Renomowany pośrednik w handlu dziełami sztuki rezydował w pięknym, dużym gabinecie ze ścianami obitymi ciemnozielonym materiałem i ozdobionym niezliczoną ilością złotych bibelotów. Złota była również lampka z zielonym kloszem, która rzucała światło na biurko w ciepłym brązowym kolorze. Górne światła były przygaszone, co czyniło gabinet przytulnym pomimo jego sporego metrażu.

Thomas Schmidt był niewysokim jegomościem w okularach, których oprawki zrobiono z szylkretu. Lekki garb, niski wzrost i długa szyja z małą głową sprawiały, że przypominał żółwia. Zasiedliśmy przy bocznym stoliku. Gospodarz zapalił stojącą przy nim lampkę na wysokiej nodze, która roztoczyła wokół miodowy blask i nalał koniaku do bulwiastych kieliszków.

- Co pana do mnie sprowadza? - zapytał cichym, ale pewnym głosem....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • diakoniaslowa.pev.pl