[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JAKUB CZARNY
98.
PAN SAMOCHODZIK I…
PŁONĄCY MIECZ
WSTĘP
28 czerwca 1908 roku, godz. 23:30, USA, Long Island, Laboratorium Wardenclyffe
Deszcz siekł nieprzyjemnie. Wielkimi kroplami spadał z ronda kapelusza na twarz i za
wysoko podniesiony kołnierz prochowca. Edward Emerson Barnard, „łowca komet”, profesor
Uniwersytetu w Chicago otarł okrągłą twarz i spojrzał w górę na sześćdziesięciometrową wieżę
zwieńczoną konstrukcją przypominającą kapelusz grzyba. Groteskowy widok podkopał trochę jego
przeświadczenie o konieczności spotkania się z gospodarzem tego miejsca.
„Czy człowiek, który wydał fortunę na coś takiego, może być przy zdrowych zmysłach?” -
odezwał się w nim głos rozsądku człowieka, który wychował się w biedzie i wiedział, co to znaczy
oglądać każdą ćwierćdolarówkę z obu stron. Zaraz jednak przypomniał sobie o zdjęciach, które
niósł w szczelnie zapiętej aktówce.
Zrobił je dwa dni temu i to one było powodem jego dwudniowej podróży z Chicago aż tutaj.
Fotografie nie powiedziałyby nic laikowi, ale profesor odczuł nieprzyjemny skurcz żołądka i
dreszcz na plecach, kiedy je zbadał. Przedstawiały wycinek nieba z rojem jasnych punktów. To
właśnie jeden z tych punktów zaniepokoił go tak bardzo.
Poprawił kołnierz prochowca i poszedł przez kląskające błoto w kierunku budynku z
trójkątnym dachem i wysokim kominem, stojącego na wprost wieży, jakieś sto metrów od niej. W
oknach, mimo późnej pory, paliło się światło. Profesor Barnard zapukał do drewnianych drzwi.
Odezwały się kroki, szczęknął zamek i w drzwiach stanął wysoki, chudy człowiek z niewielkimi
wąsikami. Był wyższy od zażywnego i lekko otyłego Barnarda przynajmniej o głowę. Nosił
elegancki garnitur i pachniał znakomita wodą kolońską.
- Dobry wieczór, doktorze Tesla. Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze... -
przemówił Barnard.
Człowiek w drzwiach spojrzał na niego ze zdziwieniem:
- Czy my się skądś znamy? - zapytał trochę piskliwym głosem.
- Nie... To znaczy, znam pana z fotografii w gazetach... - pewna wyniosłość sławnego
wynalazcy wprawiała Barnarda w zakłopotanie.
- Aha - zauważył Tesla z przekąsem i zapytał lekceważąco: - Czy pan coś sprzedaje?
- Nie... Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Edward Emerson Barnard...
Zrozumienie błysnęło w oczach Tesli.
- Barnard! Wynalazca maszyny do łowienia komet... - ucieszył się, że odgadł tożsamość
wieczornego gościa, a potem ściągnął brwi i dodał głosem policjanta, łapiącego przestępcę na
gorącym uczynku: - Wiedziałem, że pan coś sprzedaje...
- To nie tak... - Barnard wypuścił powietrze, podniósł do góry oczy i po raz kolejny wyjaśnił
nieporozumienie: - Prawdą jest, że zajmuję się astronomią i szukam komet, ale maszyna, o której
pan czytał, jest wymysłem dziennikarzy. Klika lat temu stworzyli plotkę, że połączyłem aparat
fotograficzny z teleskopem i maszyna wykonuje za mnie całą pracę. Ta sprawa ciągnie się za mną
jak warkocz za kometą...
Twarz Nikoli Tesli rozjaśnił uśmiech:
- Rozumiem... Sam wielokrotnie padłem ofiarą dziennikarzy, ale skoro nic pan nie
sprzedaje, czemu zawdzięczam tę wizytę, mister Barnard?
- To trochę skomplikowane - profesor astronomii strzepnął z płaszcza krople deszczu,
licząc, że Tesla uchwyci aluzję. Nie zawiódł się.
- Proszę wejść... - zmitygował się Tesla. - Przepraszam, że trzymałem pan tyle czasu na
dworze.
Barnard skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Sporo czytał o wynalazkach Tesli i jego
pracach w Wardenclyffe, był więc ciekawy jak wygląda sławne laboratorium w środku. Tesla
wpuścił go i odebrał ociekające wodą płaszcz i kapelusz, a potem poprowadził przez wielką salę,
która zajmowała całą powierzchnię budynku. Wypełniały ją tony sprzętu. Barnard rozpoznał sławne
cewki Tesli, widział też sporo nieznanego mu wyposażenia. Jakaś dziwna konstrukcja z kabli i
prętów, walcowaty przedmiot zwieszający się na długim przewodzie z sufitu, koła zębate połączone
z dyskami. Wnętrze hali wypełniało światło z bezprzewodowych jarzeniówek.
Gospodarz zaprowadził go do części hali, która służyła jako warsztat. Usadził przy stole, do
którego przykręcono imadło. Blat zalewała poświata z lampki bez kabla, oświetlająca rozgrzebane
papiery zapełnione od góry do dołu skomplikowanymi obliczeniami. Tesla zniknął gdzieś na
chwilę, a potem wrócił z dwoma filiżankami parującej herbaty.
- Proszę się napić... - postawił przed Barnardem napój. - Strasznie pan przemókł na tym
deszczu...
- Dziękuję - rzekł Barnard i posłodził tak jak lubił, trzy łyżeczki, a potem, mocząc trochę w
szklance elegancko przystrzyżone wąsy, upił łyk.
Tesla czekał uprzejmie, aż gość się ogrzeje, a kiedy zobaczył, że Barnard trochę już się
pokrzepił i rozluźnił, zapytał uprzejmie:
- Nie chcę pana popędzać, ale może przejdziemy do meritum?
- Oczywiście, oczywiście - Barnard przesunął na bok filiżankę, sięgnął po aktówkę, położył
ją sobie na kolanach, rozpiął i wyjął dwa zdjęcia. - Jak już wspomniałem - podał zdjęcia Tesli, który
przyjrzał im się z zainteresowaniem - zajmuję się badaniem nieba i poszukiwaniem nowych ciał
niebieskich. Robię zdjęcia, a potem dokładnie je analizuję.
- Co przedstawiają te fotografie? - zapytał Tesla kierując na Barnarda skupione spojrzenie.
- Widać na nich rój meteorytów, który właśnie zbliża się do Ziemi...
- Spadające gwiazdy, o ile dobrze pamiętam, są chyba dość powszechnym zjawiskiem... -
mruknął Tesla, dla którego cel przybycia Barnarda ciągle stanowił zagadkę.
- Zgadza się, doktorze, ale to co zostało uwiecznione na tych zdjęciach, jest wyjątkowe. Rój
meteorytów to w większości małe kawałki materii. Takie, które spalają się całkowicie w
atmosferze. To właśnie one tworzą zjawisko zwane spadającymi gwiazdami. Zdarza się jednak, że
w takim roju są większe ciała, które przechodzą przez atmosferę i spadają na ziemię...
- Tak jak meteoryt Wilamette? - Tesla przypomniał sobie sławną podziurawioną jak
szwajcarski ser skałę długości prawie siedmiu stóp, którą widział w 1905 roku na wystawie
upamiętniającej stulecie sławnej podróży Lewisa i Clarka do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem.
- W rzeczy samej - powiedział Barnard, pochylił się w kierunku rozmówcy i wyszeptał
trwożnie: - Tym razem jednak mamy do czynienia z czymś większym...
- Dużo większym? - zapytał Tesla.
Profesor astronomii wciągnął głośno powietrze, zrobił zafrasowaną minę i przytaknął:
- Niestety. Proszę spojrzeć na zdjęcia. Zawsze robimy dwa, żeby sprawdzić, czy ciało
niebieskie się porusza. Chodzi o ten obiekt - wskazał palcem jasny punkt wielkości ziarnka grochu
pomiędzy miriadami światełek nie większych niż drobinki kurzu. - Według moich wyliczeń ma on
około 5 mil średnicy i trajektorię kolizyjną z Ziemią. To prawdopodobnie planetoida, która
zboczyła z normalnej orbity...
- Orbita kolizyjna? Czy to znaczy, że ten zielony groszek uderzy w Ziemię?
- Tak - twarz Barnarda wyrażała niesmak, że Tesla żartuje sobie z tak poważnej sprawy.
- Czego można wówczas oczekiwać?
-Najprościej mówiąc, końca świata.
Tesla spoważniał.
- Jeśli coś tak potężnego uderzy w ziemię - ciągnął Barnard - możemy się tylko domyślać
skutków. Prawdopodobnie zaraz zaczęłyby się wielkie trzęsienia ziemi, pył wyrzucony po
zderzeniu wzniósłby się do atmosfery, blokując światło słoneczne i na ziemi zapadłyby egipskie
ciemności. Nie muszę chyba dodawać, że oznaczałoby to koniec życia na całej planecie. Jeśli obiekt
uderzy w jakieś miasto, wszyscy jego mieszkańcy zginą, a budynki zostaną zmiecione z
powierzchni ziemi...
- Kiedy można się spodziewać tej planetoidy?
- Według mnie - Barnard wyciągnął z kieszeni kartkę zapełnioną liczbami i rysunkami
przedstawiającymi Ziemię i orbitę planetoidy - obiekt kosmiczny wejdzie w atmosferę nad
południową Syberią za dwadzieścia godzin.
- Jest pan pewien swoich wyliczeń? - zapytał Tesla, któremu nagle zaschło w gardle.
- Najzupełniej.
Zapadła taka cisza, że można było usłyszeć krople deszczu bijące zapamiętale o dach i
szyby. Gospodarz Laboratorium Wardenclyffe myślał intensywnie przez kilka minut, a potem rzekł:
- Rozumiem pańskie obawy, ale ciągle nie potrafię pojąć, dlaczego przyszedł pan z tym
właśnie do mnie?
Barnard trochę się zaczerwienił i, żeby to ukryć, upił łyk zimnej już herbaty.
- Jestem wielkim admiratorem pańskiej pracy - odezwał się w końcu - śledzę pańską karierę
bardzo dokładnie i kiedy tylko odkryłem tę planetoidę i zdałem sobie sprawę, co nam grozi,
przypomniałem sobie o pewnym liście, który napisał pan do naszego wspólnego znajomego w
zeszłym roku... Początkowo nie chciał mi go pokazać, ale tak go męczyłem, że w końcu się
zgodził...
W liście pisał pan, że pracuje nad nową bronią, potężniejszą niż wszystko co do tej pory
wynaleziono, bronią, która uczyniłaby wojny niemożliwymi. Miała to być wiązka energii, która
topiłaby kadłuby samolotów z odległości 250 mil...
- Drogi panie - przerwał mu Tesla z niesmakiem - pomijając już fakt, że nie powinno się
czytać prywatnej korespondencji przed śmiercią jej autora... - Barnard zrobił się czerwony i spuścił
oczy, a Tesla ciągnął dalej, jakby tłumaczył coś opornemu dziecku: - Sugestia o nowej broni była
tylko pomysłem, którym podzieliłem się z moim niedyskretnym przyjacielem... Nawet jeśli taka
idea zrodziła się w mojej głowie, to ciągle nie zyskała ona materialnej postaci i jeśli liczył pan na
to, że pomoże on uchronić Ziemię przed katastrofą, to był pan w błędzie...
- W takim razie wszystko stracone... - Barnard opuścił głowę i chwilę przyglądał się
zrezygnowanym wzrokiem swoim rękom. - Ma pan może papierosa...? - spojrzał na Teslę, który
pokręcił głową. - Rzuciłem palenie rok temu, ale teraz tytoń nie zdąży mnie już zabić... No cóż, nie
będę więcej zajmował pańskiego czasu. Chociaż zarówno mnie, panu, jak i miliardowi pozostałych
mieszkańców ziemi nie za wiele go zostało...
Barnard wstał i poszedł po płaszcz. Tesla pomógł mu się ubrać. Astronom nasadził kapelusz
na głowę i ciężko westchnął.
- Proszę nie tracić nadziei, mister Barnard - powiedział na pożegnanie Tesla, który wzruszył
się smutkiem profesora. - Może ta planetoida nas jednak minie?
- Szansa jeden do wielu milionów. Musiałoby w nią uderzyć jakieś duże ciało niebieskie,
żeby zmienić jego orbitę, a nadzieja na to...
- Nadzieja zawsze umiera ostatnia.
- Znam to przysłowie - profesor uśmiechnął się smutno - ale wzory mówią, że nasza umrze
za dwadzieścia godzin - ścisnął rękę Tesli i wyszedł na deszcz.
Kroczył w kierunku dworca z opuszczoną głową, w której miał pustkę. Krople deszczu
uderzały miarowo w rondo kapelusza. Ich rytm przypominał profesorowi marsz żałobny. Patrzył w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]